niedziela, 29 listopada 2015

Nie ma czegoś takiego jak Czarnogóra

Czarnogóra – państwo nad Morzem Adriatyckim o powierzchni trzykrotnie
mniejszej od powierzchni Mokotowa. Niektórzy kibice polskiej reprezentacji
w piłce nożnej wyparli istnienie tego kraju ze świadomości
W psychologii funkcjonuje pojęcie wyparcia. To jeden z mechanizmów obronnych polegający na usunięciu ze świadomości myśli i wspomnień, które przywołują bolesne skojarzenia. Korzystamy z niego, kiedy nie radzimy sobie intelektualnie bądź emocjonalnie z jakimś zdarzeniem z przeszłości, które może nas skompromitować, zagrozić spójności osobowości czy też wywołać poczucie winy. Co prawda wyparte myśli istnieją nadal, jednakże nie są dostępne świadomości.

To swoiste wyparcie, zwane również represją, zastosowała Beata Szydło, decydując się na wystąpienie podczas konferencji po posiedzeniu rządu wyłącznie na tle polskich flag. Usunięcie flag unijnych jest zrozumiałe, jeśli przypomnimy, że skojarzenia z Unią Europejską wywołują u pani Beaty traumatyczne wspomnienia. Zapytana przed dwoma laty przez reportera, kiedy Polska przystąpiła do UE, udzieliła odpowiedzi na poziomie gimnazjum specjalnego, a mianowicie zaczęła coś bezradnie dukać o latach 80., ale nie wykluczała też, że wstąpiliśmy do UE na początku lat 90.

W poleceniu usunięcia unijnych flag nie należy dopatrywać się gestu kontestacji Unii Europejskiej czy też dezaprobaty polskiego rządu wobec polityki Brukseli. W ogóle nie należy podejrzewać premier Szydło o jakieś bardziej złożone konstrukcje intelektualne i wiedzę ogólną wykraczającą poza poziom szkoły średniej. Kiedy latem 2011 roku została ekspertem ekonomicznym, zażądała od rządu wyjaśnień, dlaczego rośnie inflacja i bezrobocie, a spada PKB. Otrzymała odpowiedź: inflacja i bezrobocie zamiast rosnąć spadają, a PKB zamiast spadać rośnie. Można odnieść wrażenie, że premierostwo Beaty Szydło to element akcji wyrównywania szans i przykład pomocy w karierze osobom mniej uzdolnionym.

Należy pamiętać, że wyparcie nie jest procesem jednorazowym i wymaga ciągłego nakładu energii, a wydobywanie wypartych wspomnień na powierzchnię świadomości to bolesne doświadczenie. Mechanizm zanegowania rzeczywistości zastosowali niektórzy kibice reprezentacji Polski w piłce nożnej. Parę lat temu polscy piłkarze dwukrotnie zremisowali z reprezentacją Czarnogóry (państewka o powierzchni trzykrotnie mniejszej od powierzchni Mokotowa) w eliminacjach do mundialu w Brazylii, zaprzepaszczając tym samym szansę na udział w mistrzostwach świata. Dla wielu kibiców był to ogromny szok. Wielu z nich nie dopuszczało do świadomości tej przytłaczającej myśli, w związku z czym zgodnie orzekli, że po prostu nie ma czegoś takiego jak Czarnogóra. Jest przecież Zielona Góra, Jelenia Góra, Jasna Góra, a co bardziej oczytani kibice zgadzają się z tym, że istnieje również „Czarodziejska góra”. Czarnogórę wyparli ze świadomości. Podobnie jak pani Beata Unię Europejską.

czwartek, 19 listopada 2015

Nierozstrzygnięty konkurs na sołtysa globalnej wioski

Angela Merkel, Barack Obama...
Ze względu na szybkość i sprawność komunikacji (transportowej i tej związanej z wymianą myśli) świat zyskał miano globalnej wioski. Jak wiadomo, każda wioska potrzebuje sołtysa.

Globalna wioska od lat upatrywała w tej roli prezydenta Stanów Zjednoczonych. Niestety, ostatni szefowie tej superwioski zawiedli pokładane w nich oczekiwania: jeden zabawiał się z pewną panienką cygarami, inny rozpętał kilka wojen, a ten aktualny, choć w 2009 roku dostał na zachętę Pokojową Nagrodę Nobla (mimo uczestnictwa USA w kilku konfliktach zbrojnych), nie zdołał uporać się z ogromnym długiem, który on i jego poprzednicy zaciągnęli u takiego sołtysa w Chinach.

W tej sytuacji oczy świata w nadziei na pozyskanie godnego sołtysa skierowano na Stary Kontynent, a konkretnie na Unię Europejską, która – tradycyjnie na zachętę – otrzymała w 2012 roku Pokojową Nagrodę Nobla. Kompetentnego sołtysa dostrzeżono w osobie kanclerz Angeli Merkel, która zawiaduje najzamożniejszą i najludniejszą wioską Unii Europejskiej. Wróżono jej sukces, wszak pani Angela trochę wygląda jak sołtys. Niestety, okazało się, że Niemcy – mimo że są największą wioską w UE i mają się całkiem dobrze – nie chcą i nie są w stanie zaopiekować się uboższymi europejskimi przysiółkami, nie mówiąc o całej globalnej wiosce, jaką jest świat.

...i papież Franciszek to kandydaci ubiegający
się o stanowisko sołtysa globalnej wioski
Stare wiejskie porzekadło głosi: jak trwoga, to do Boga. Mieszkańcy globalnej wioski podążyli tym tropem i zgodnie uznali, że ich sołtysem powinien zostać papież Franciszek, który w 2013 roku, już w dniu powołania na stanowisko szefa wioski watykańskiej, swą bezpretensjonalnością i otwartością zaskarbił sobie uznanie, zdobył zaufanie i powszechną sympatię nawet wśród niewierzących. Tym razem Komitet Noblowski powstrzymał się od przyznania pokojowego Nobla, za to globalni wieśniacy doszli do wniosku, że w sprawnym zarządzaniu zbawienny okaże się papieski dogmat o nieomylności. No niestety... Ostatnie publikacje Vatileaks potwierdziły to, o czym i tak wiedzieli wszyscy. Okazuje się, że igraszki Clintona w Gabinecie Oralnym (przepraszam: Owalnym), militarne zapędy Busha, rosnące zadłużenie USA, nad którym Obama nie jest w stanie zapanować, a także niemożność wprowadzenia na skalę światową niemieckiego ordnungu w finansach to małe miki w porównaniu z tym, co się wyprawia w Watykanie i pośród hierarchów na całym świecie. Walki koterii w Kurii Rzymskiej, skandale obyczajowe, przestępstwa na tle seksualnym, deale Watykanu z mafią – a wszystko to w wiosce liczącej zaledwie 44 hektary. Okazało się, że takie praktyki nie przystają do wyobrażeń mieszkańców globalnej wioski o tym, jak powinni być zarządzani, bo takiego burdelu w finansach i sferze obyczajowej nie ma nawet w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Niektórzy uważają, że nawet w Sodomie i Gomorze.

Otwarty konkurs na sołtysa globalnej wioski trwa.

czwartek, 12 listopada 2015

Beton nie służy swobodnej żegludze

WIOSNA 2004
Na pierwszym planie fragment Magdaleny Ogórek. W tle Leszek Miller
Madzia Ogórek wybrała się z chłopakiem na spacer wokół Zalewu Rybnickiego. Było pięknie: słońce ogrzewało tylko lewą stronę sceny politycznej, Leszek Miller postawił twarde warunki Unii Europejskiej, żaglówki zgrabnie przemykały nad leszczami, które plumkały w rytm „Międzynarodówki”, a zające na pobliskiej polanie kicały w rytm „Ody do radości”.

JESIEŃ 2014
PO i PiS przysłoniły słońce, poparcie dla SLD stopniało z 40 do 10 proc., leszczami okazali się Joński i Gawkowski, a zającami Napieralski i Arłukowicz, którzy niepostrzeżenie przekicali do Platformy Obywatelskiej.

Jest deszczowa, bezksiężycowa noc. W podziemiach siedziby przy ulicy Złotej trwa narada, kogo wystawić w wyborach prezydenckich. Księżyc wyłączony, ulewny deszcz zagłusza próbę podsłuchu. Satelity szpiegowskie zgłupiały. Burza mózgów przybrała mylący kryptonim „Piękny umysł”.

Zagaja Leszek Miller:
– Nasz kandydat powinien gustownie się ubierać i być abstynentem.
Gawkowski (z wyrzutem): – Pan przewodniczący na dzień dobry wykluczył Czarzastego. A miało być konstruktywnie.
Miller (autorytatywnie): – Idealny kandydat powinien być jak Kwaśniewski w 1995 roku! Ma dobrze się prezentować w telewizji i układać zdania wielokrotnie złożone – nieoczekiwanie dorzucił nowe kryteria.
Joński (nieśmiało): – Kwaśniewski był abstynentem tylko w podstawówce.
Olejniczak wklepuje wymienione cechy do specjalnego programu komputerowego i po chwili oznajmia:
– Kandydatów spełniających podane warunki mamy dwóch. A właściwie dwie: Joannę Senyszyn i Magdalenę Ogórek. Świetnie prezentują się w mediach, skupiają uwagę potencjalnych wyborców, nie nadużywają alkoholu, formułują zdania wielokrotnie złożone i gustownie się ubierają. Senyszyn nieco oryginalnie, ale nie czas na dyskusje o gustach.

W betonowym bunkrze przy Złotej decydujący głos ma Betonowy Leszek:
– Magda Ogórek! Z Madzią pożeglujemy po zwycięstwo!

WIOSNA 2015
Mimo że Madzia zebrała pół miliona podpisów poparcia, w wyborach dostała niecałe 354 tysiące głosów, czyli nie przekonała nawet tych, którzy dali jej szansę startu. Im częściej odzywała się podczas kampanii, tym szybciej topniało dla niej poparcie. Im krótsze przywdziewała spódnice i frywolnie trzepotała rzęsami, tym częściej telewidzowie upewniali się, jaki oglądają program.

Betonowy Leszek zachodzi w głowę, dlaczego Madzia poniosła klęskę:
– Przecież efektownie wygląda i zgłosiła odważny postulat, by napisać prawo od nowa... – zrezygnowany analizuje przyczyny porażki.
– Nie ona pierwsza. Kononowicz też znakomicie się prezentuje, ma więcej odsłon na YouTubie i również zaproponował legislacyjny reset: by nie było niczego – przytomnie zauważył Gawkowski.

JESIEŃ 2015
25 października, godz. 20:58. Sztab wyborczy Zjednoczonej Lewicy z napięciem wpatruje się w telewizor. Betonowy Leszek uspokaja resztę partyjnego betonu i niedouczonych lizusów:
– Będzie sukces, zobaczycie! Basia Nowacka nie chleje, dobrze się ubiera i wypowiada zdania wielokrotnie złożone. Wyborcy muszą to w końcu docenić!

Godz. 21:00, na ekranie pojawiają się słupki z wynikami. Zjednoczona Lewica nie przekracza progu wyborczego.
Miller (zafrasowany): Ja pierdolę... Może faktycznie beton nie służy swobodnej żegludze...?

sobota, 17 października 2015

Podróże kształcą, czyli ucz się języków

Jan Himilsbach nie zamierzał zostać z tym angielskim jak chuj
Tłumaczyliście kiedyś bułgarskiemu kierowcy, jak ma dojechać pod wskazany adres? Ja też nie, ale warto być na taką ewentualność przygotowanym.

Niewykluczone, że Bułgar okaże się poliglotą, z którym porozmawiacie w dowolnym języku, ale obstawiałbym, że porozumiewa się ze światem wyłącznie po bułgarsku i przejawia umiarkowany entuzjazm do nauki języków obcych. Podobnie jak Jan Himilsbach, który otrzymał propozycję zagrania w zagranicznej produkcji. Nie dość, że angaż nie był pewny, to reżyser postawił mu warunek: w ciągu paru tygodni ma przyswoić podstawy angielskiego i zaznajomić się z wymową tego języka. Himilsbach przemyślał propozycję i odpowiedział: – No dobra, nauczę się. A co będzie, jeśli nie dostanę tej roli? Zostanę jak chuj z tym angielskim.

Może się zdarzyć, że o pomoc w dotarciu do celu poprosi was Bułgar, który nie chciał zostać chujem. Bułgarski należy do języków słowiańskich, ale zachowajcie czujność! Pamiętajcie, że po bułgarsku „prawo” oznacza kierunek „na wprost”. Kiedy zawodzi komunikacja werbalna, wielu stawia na międzynarodowy język ciała, jednak niech was nie zmyli potakiwanie głową, ponieważ Bułgarzy w ten sposób zaprzeczają. Kiedy coś potwierdzają, kręcą głową na boki.

O tym, że nieznajomość języków obcych może utrudnić życie w podróży, przekonali się kibice Manchesteru City, którzy w 2003 roku wyruszyli do Polski na mecz z Groclinem Grodzisk Wielkopolski w III rundzie Pucharu UEFA. Anglicy nie doczytali, z kim gra ich klub, i pojawili się w Gorzowie Wielkopolskim. Za nic nie chcieli uwierzyć, że mecz odbędzie się w oddalonym o 130 km Grodzisku. Kiedy w drodze na stadion przemierzali gminne drogi, a oczom ich ukazał się bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, a wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą, zieloną murawą, wokół której kibice siedzą, byli zdumieni, że ich wielki Manchester mierzyć się będzie z jakimś przysiółkiem na końcu świata. Zdziwili się po raz drugi, kiedy zostali przez ten przysiółek wyeliminowani z europejskich pucharów.

Podobną przygodę przeżyli piłkarze Polonii Warszawa, którzy w 2000 roku jako aktualni mistrzowie Polski przybyli do 6-tysięcznego Kietrza na Opolszczyźnie, by rozegrać mecz Pucharu Ligi z drugoligowym Włókniarzem. Długo krążyli po okolicznych miejscowościach, aż w końcu dotarli na miejsce. Polonia przegrała 2:3, a Maciej Szczęsny powiedział, że na pewno zapamięta, gdzie leży Kietrz.

Czy ten tekst ma jakąś puentę? „Podróże kształcą, tylko najpierw trzeba trochę pobłądzić”. Bez sensu... Może taką: „Nie bądź chujem, ucz się języków”. Nie, to przecież nielogiczne, bo Himilsbach nie chciał zostać chujem, dlatego nie zamierzał uczyć się angielskiego. O puentę jak zwykle musicie zatroszczyć się sami.

niedziela, 11 października 2015

Gorzej nam się stało, czyli kręcimy się w lewo

Poniższy tekst zawiera elementy ironii i przedstawia dwa miasta w krzywym zwierciadle. Jeśli jesteś mieszkańcem Rybnika lub Raciborza oraz lokalnym patriotą w wąskim rozumieniu tego pojęcia, o inklinacjach izolacjonistycznych, masz osobowość karty bibliotecznej i za grosz dystansu do siebie, zrezygnuj z lektury.

Warszawa – Kraków. Bydgoszcz – Toruń. Radom – Kielce. Katowice – Sosnowiec. Zielona Góra – Gorzów Wielkopolski. Zapewne domyślacie się, co oznaczają te zestawienia. Eufemistycznie rzecz ujmując, mieszkańcy tych miast darzą się wzajemnie umiarkowaną sympatią. Czy podobnie jest z Rybnikiem i Raciborzem? Nie sądzę. Mieszkam w Raciborzu, kilkanaście lat pracowałem w Rybniku i nigdy nie zaobserwowałem między mieszkańcami tych miast wrogości czy choćby niechęci. Szałociorze (raciborzanie) i ryle (rybniczanie) żyją w społecznej i kulturowej symbiozie, ale pamiętajmy, że prawienie drobnych złośliwości to nasz sport narodowy, z którego tak łatwo nie rezygnujemy.

„Noce i dnie”, „Czas apokalipsy”

RACIBÓRZ. Pomnik Matki Polki, za pomnikiem Odra, za Odrą zamek książąt
raciborskich, w którym urzędował niejaki Plątonogi. Tym przydomkiem
inspirują się miejscowi piłkarze, którzy utknęli na dobre w IV lidze
Zanim przystąpię do analizy porównawczej szałociorzy z rylami, wyjaśnię Czytelnikom spoza regionu, skąd wzięły się te określenia: szałociorze dlatego, że Raciborszczyzna słynie z żyznych gleb i upraw rolnych (w tym sałaty), a także łąk zielonych, szeroko nad Odrą rozciągnionych, pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. Aż dziw bierze, że Jerzy Antczak nie zdecydował się na kręcenie tutaj „Nocy i dni”. Dlaczego ryle? Bo Rybnik to miasto górnicze, choć wcale na takie nie wygląda, a 'ryl' to mało sympatyczne określenie górnika dołowego. Rybnik od lat zmaga się z zanieczyszczeniem atmosferycznym, które jesienią i zimą objawia się smogiem. Raciborzanie żartują, że rybnickie powietrze przed powąchaniem należy przegryźć. Aż dziw bierze, że Coppola nie kręcił tutaj „Czasu apokalipsy”. Rybnik jest zakręcony na punkcie ruchu okrężnego. To najbardziej urondowione miasto w Polsce w przeliczeniu tych owalnych skrzyżowań na liczbę mieszkańców. Są funkcjonalne, dobrze wyprofilowane i pomysłowo zaaranżowane. Ale w Raciborzu za to śmieszniejsze. I wprawiające w konfuzję – jak na przykład rondo na ulicy Słowackiego, które ma 200 centymetrów średnicy. Za to na placu Mostowym ma 200 metrów, zatem średnia jest w normie. Racibórz słynie z nieszablonowych rozwiązań komunikacyjnych. Gdybyście zechcieli wydostać się w godzinach szczytu spod wiaduktu na ulicy Piaskowej w kierunku Czech, to lepiej zatankujcie do pełna, bo to może trochę potrwać. Kiedy już skręcicie w lewo, lepiej trzymajcie się prawego pobocza, bo jadące z naprzeciwka samochody przekraczają oś jezdni, którą wytyczył specjalista od slalomu giganta. Teraz się zatrzymajcie, bo musicie przepuścić kierowców wyłaniających się zza waszych pleców z prawej strony. Trudno ich dostrzec w lusterku, ponieważ stoicie pod kątem do jezdni z pierwszeństwem przejazdu. Jak już wstrzelicie się w ruch, to od razu dajcie po hamulcach, bo znajdujecie się na przejściu dla pieszych. Na którym zawracają kierowcy wjeżdżający na kolejową rampę, unikając w ten sposób objeżdżania kwartału miasta. Tacy spryciarze! Czasem, kiedy tamtędy spaceruję, przypatruję się kierowcom na obcych numerach i malującemu się na ich obliczach zdumieniu. To skrzyżowanie jest bez wątpienia atrakcją miasta. Na szczęście niejedyną.

Neogotyckie obiekty odosobnienia dla zakręconych

Rybnik nie ma tak śmiesznych skrzyżowań, za to bez przerwy skręcamy w lewo. Z ronda Gliwickiego zmierzamy w kierunku stadionu żużlowego, na którym przewidziano wyłącznie ruch w lewo: w każdym meczu ligowym 15 biegów po cztery okrążenia, co daje sumę 60 okrążeń. Po drodze mijamy neogotycki szpital psychiatryczny, którego podopieczni są mniej lub bardziej zakręceni. Racibórz także dysponuje neogotyckim obiektem odosobnienia. To zakład karny przy ulicy Eichendorffa, którego pensjonariusze również znaleźli się na życiowym zakręcie. Biorąc pod uwagę, że jest to jedno z cięższych więzień w kraju, stosowniejsze będzie określenie: na ostrym życiowym wirażu. Na nieco łagodniejszym wirażu znajdują się podopieczni zakładu poprawczego przy ulicy Wojska Polskiego.

Pięciokrotne mistrzynie, 12-krotni mistrzowie

RYBNIK. Rondo Powstańców Śląskich. Wszystkie ronda w Rybniku
są odjechane jak skecze na Rybnickiej Jesieni Kabaretowej
Przez Racibórz płynie Odra, druga pod względem długości rzeka w Polsce (854 km). Przez Rybnik płynie Nacyna (taki strumyk o długości 854 metrów). Rybnik może poszczycić się okazałą bazyliką św. Antoniego z 1906 roku, z kolei raciborzanie podkreślają, że w tutejszym klasztorze Dominikanów, który powstał w 1246 roku, zapisano pierwsze polskie zdanie: „Gorze szą nam stało” (Gorzej się nam stało), które wypowiedział książę Henryk Pobożny w obliczu nadciągającej klęski podczas bitwy pod Legnicą. Niektórzy rybniczanie uważają, że ta niezbyt optymistyczna diagnoza to znakomite hasło promocyjne, trafnie oddające rzeczywistość raciborzan. Te przytyki są nie na miejscu, jeśli przypomnimy, skąd pochodzi Adam Fudali, jeden z bardziej szanowanych prezydentów Rybnika, który pełnił tę funkcję 16 lat. Tak, z Raciborza. Nie mamy szczęścia do włodarzy... Jak już pojawi się ktoś na poziomie, to nieoczekiwanie zostaje prezydentem innego miasta albo wojewodą. Jeden z pierwszych zawiadowców grodu nazywał się Mieszko I Plątonogi. To wiele wyjaśnia, dlaczego raciborscy piłkarze od lat bronią się przed spadkiem z IV ligi, ale dodajmy, że w latach 1963-1965 grali w ekstraklasie i w składzie mieli Franciszka Smudę. Tak, tego Franza, który będąc trenerem odnosił liczne sukcesy i który jako selekcjoner reprezentacji kraju koncertowo przepieprzył Euro 2012, zajmując ostatnie miejsce w najsłabszej grupie. Rybniczanie występowali w ekstraklasie aż siedem sezonów. Nigdy nie zostali mistrzami kraju. A piłkarki z Raciborza zostały. Pięciokrotnie. Z rzędu. Za to rybniccy żużlowcy są 12-krotnymi drużynowymi mistrzami Polski. Przyznaję, że speedwaya zazdroszczę rybniczanom najbardziej. Jeśli znacie ten sport tylko z telewizji, to koniecznie naprawcie ten błąd i wybierzcie się na mecz ligowy przy Gliwickiej 72.

Racibórz rywalizuje z Rybnikiem na wielu polach. Wyraz 'pole' pojawia się nieprzypadkowo, bo tym razem chodzi o konkurencję: najbardziej wsiowa nazwa dzielnicy. Rybnik ma Stodoły. Racibórz? Oborę.

Rybnicka Jesień Kabaretowa vs. wybory samorządowe w Raciborzu

Rybnikowi zazdroszczę również Rybnickiej Jesieni Kabaretowej. Niekoniecznie tej znanej szerszej publiczności z niedzielnego programu nagrywanego w Teatrze Ziemi Rybnickiej, tylko tej z piątkowych i sobotnich wieczorów w Klubie Energetyka. Każdego roku można zobaczyć kilkadziesiąt premierowych skeczy, a wiele z nich tak odjechanych i tak po bandzie, że nie nadają się na ogólnopolską antenę. Zdobycie wejściówek na piątek i sobotę można porównać do uzyskania prywatnej audiencji u papieża. Ryjek to kapitalna impreza, ale najśmieszniejszy skecz, jaki widziałem na żywo, odegrano w Domu Kultury „Strzecha” w Raciborzu w 2006 roku i miał tytuł „Debata prezydencka”. Kampania wyborcza w Raciborzu jest zawsze groteskowa, a prezentacja niektórych kandydatów przyprawia o mdłości i wzbudza zażenowanie. Spoty reklamowe i billboardy wyborcze w Raciborzu powodują niekontrolowany rechot połączony z niedowierzaniem – jak skecze kabaretów Dno i Smile w kategorii „hardkor” na Ryjku. Tak się składa, że obie nazwy kabaretów nawiązują do poziomu kampanii wyborczej w Raciborzu, a niektórych tutejszych samorządowców z powodzeniem mogłyby zastąpić koszatniczki i chomiki. Zresztą paru z nich przypomina te gryzonie.

Na koniec garść statystyk. Liczba mieszkańców: 56 tysięcy (szałociorze), 137 tysięcy (ryle). Powierzchnia powiatu: 543 km kw. (szałociorze), 223 km kw. (ryle). Prawa miejskie: 1217 rok (szałociorze), 1327 rok (ryle). Medale olimpijskie: Hubert Kostka – złoto, Monachium 1972, Ryszard Wolny – złoto, Atlanta 1996 (szałociorze), Andrzej Cofalik – brąz, Atlanta 1996 (ryl).

Komunikat dla szałociorzy: Stan wody Odry układał się w górnej strefie stanów średnich i wynosił w Raciborzu-Miedoni 439 centymetrów. W ciągu ostatniej doby ubyło 15.

Komunikat dla ryli: Średniodobowe stężenie pyłu zawieszonego osiągnie wysokie wartości. W godzinach wieczornych przekroczy 1200 procent normy.

niedziela, 4 października 2015

Tajemnica ósmego przykazania

Regularnie podejmuję próby mijania się z prawdą, ale jestem w tym tak
wiarygodny jak Larry (Woody Allen) podający się za gliniarza. Na zdjęciu
z Carol (Diane Keaton), która wciągnęła męża w kryminalną awanturę
Dosłowne i uporczywe przestrzeganie dekalogu może wywrócić życie siedmiolatka do góry nogami. Kiedy siostra Justyna oznajmiła na lekcji religii, że zawsze należy mówić prawdę, zapewne nie zdawała sobie sprawy, że zaszczepiła we mnie weredyzm. I to w wersji ortodoksyjnej. Bardzo polubiłem siostrę Justynę (wpisała się do mojego pamiętnika!) i postanowiłem, że sprostam wymaganiu, by nigdy, ale to nigdy nie skłamać. Po pierwsze, takim postępowaniem uraduję serce Pana Jezusa, po drugie, za dozgonną prawdomówność jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół obiecuje życie wieczne w niebie. Uczciwie przedstawione warunki i przejrzystość argumentacji trafiły na podatny grunt. Wiedziony perspektywą życia w niebie nie spostrzegłem, że w moim życiu doczesnym rozpętało się prawdziwe piekło.

Pierwszą lekcję z konsekwencji bycia prawdomównym przerobiłem na WF-ie. Zgodnie z wolą Ducha Świętego oraz ducha fair play podczas gry w nogę przyznałem się do zagrania ręką w swoim polu karnym. Kiedy kolega z drużyny przeciwnej skwapliwie ustawiał piłkę na 11. metrze, koledzy z mojej drużyny zgodnie orzekli, że powinienem się leczyć, i wyjaśnili, że drobne oszustwa i boiskowe cwaniactwo to nieodłączne elementy gry w piłkę nożną. Zdałem sobie wtedy sprawę, że bezwzględne trzymanie się ósmego przykazania szalenie skomplikuje moje życie.

Mimo przeciwności wytrwałem w postanowieniu, ale z przykrością zaobserwowałem, że moja prawdomówność bywała źródłem cierpienia bliźnich. Gdzieś tak w połowie podstawówki kuzynka po raz pierwszy samodzielnie upiekła ciasto i cała rodzina prześcigała się w komplementach, jaki to bajeczny smakołyk. Poproszony o opinię jako jedyny z całego towarzystwa zdobyłem się na szczerość i powiedziałem, że dawno nie jadłem czegoś tak paskudnego. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń... I bezgranicznego żalu w oczach kuzynki... Tego było już za wiele! Upewniłem się, czy rzeczywiście zawsze muszę mówić prawdę. Rodzice, dziadkowie i ksiądz Józef nie pozostawiali złudzeń. Zawsze.

Jak zapewne się domyślacie, życie zweryfikowało moje zobowiązanie z początku podstawówki i szczerością zacząłem gospodarować jak każdy normalny człowiek, bo przecież czasem stajemy w obliczu takich sytuacji, w których po prostu należy być umiarkowanie prawdomównym. Niestety, z prawdą mijam się tak nieudolnie jak Woody Allen w filmie "Tajemnica morderstwa na Manhattanie", w którym Larry (Woody Allen) i Carol (Diane Keaton) usiłują przechytrzyć recepcjonistę i dostać się do hotelowego pokoju, by rozwiązać zagadkę śmierci Lilian, uroczej starszej sąsiadki. W tym celu Larry przedstawia się jako policjant, okazuje na ułamek sekundy niby to służbową legitymację i zapewnia, że niedawno znieśli dolny limit wzrostu dla funkcjonariuszy. Jeśli widzieliście tę scenę, to dysponujecie przybliżonym obrazem tego, jak radzę sobie z blefowaniem.

Jak wspomniałem, staram się od czasu do czasu kłamać, bo inaczej nie mógłbym w społeczeństwie normalnie funkcjonować, jednak z przypadłości bycia prawdomównym nie potrafię się do końca wyzwolić. Myślałem nawet o pozwaniu siostry Justyny, przez którą całkowicie nie radzę sobie ze ściemnianiem, blagierką, kantowaniem, łgarstwem, matactwem i krętactwem.

Pierwszą znaczącą próbę oszustwa podjąłem w liceum. Zaobserwowałem, jak koledzy dopisują w dzienniku lekcyjnym oceny i usprawiedliwiają nieobecności. Nieczęsto nadarzała się taka okazja, ale kiedy już dorwali dziennik w swoje ręce, to w ciągu minuty sprawiali, że nie byli już zagrożeni z fizyki, a i z językiem niemieckim radzili sobie nad wyraz przyzwoicie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przyłapano ich na tych szwindlach. W klasie maturalnej postanowiłem dołączyć do tych fałszerzy: nieobecność na jednej (jednej!) lekcji przerobiłem na spóźnienie. Wychowawczyni od razu to zauważyła. Naturalnie tylko tę moją poprawkę. Uwierzycie?! Efekt był taki, że zostałem po lekcjach i musiałem się do tego przyznać. Zasiadłem z panią Bogusławą w sali matematycznej i usłyszałem: – Danielu... Wiem, że dopisałeś w dzienniku "s". Po prostu przyznaj się do tego i będzie po sprawie. Nie wyciągnę żadnych konsekwencji. Będziemy tu siedzieć tak długo, aż się przyznasz.

Jezu Chryste...! 18-letni koń siedzi vis-à-vis swojej wychowawczyni i idzie w zaparte, że nie majstrował przy obecnościach w dzienniku lekcyjnym. Po godzinie się przyznałem. Nie dość, że poczułem się wtedy jak siedmiolatek, któremu zakonnica klaruje, że nie wolno kłamać, to w dodatku towarzyszyła tej niedorzecznej sytuacji myśl, że nikt mi w to nie uwierzy.

sobota, 26 września 2015

Wojna niemiecko-niemiecka pod flagą biało-czerwoną

Emigrant zarobkowy z Polski ma numer 9. Tyle minut zajęło
mu sponiewieranie drużyny z Wolfsburga
Parę dni temu znajomy podzielił się na Facebooku wrażeniami z telewizyjnej debaty o uchodźcach. Propozycję prezenterów, by widzowie wyrazili swoją opinię, tweetując, skomentował dość przytomnie: przy obecnym zbanalizowaniu informacji 140 znaków to stanowczo za dużo. O jakieś 120.

Po obejrzeniu programu doszedł do zaskakujących wniosków, z którymi trudno się nie zgodzić:

– uchodźca, którego nie chcemy wpuścić, to emigrant
– emigrant, którego chcemy wpuścić, to uchodźca
– emigrant, który strzela pięć bramek w dziewięć minut, to ambasador

Analizę telewizyjnej debaty zaczęto komentować, udostępniać i lajkować. Zastanawiano się, czy emigrant Lewandowski to ambasador, czy może podwójny ambasador. Nie zapominajmy, że nastrzelał goli niemieckiej drużynie, ale i dla niemieckiej drużyny, więc może stosowniejsze byłoby określenie: podwójny agent.

W obecnej beznadziejnej sytuacji Volkswagena wyczyn Lewandowskiego, który zaaplikował drużynie z Wolfsburga pięć bramek strzelonych z szybkością karabinu maszynowego, możemy śmiało nazwać czynem niehumanitarnym. Wiele wskazuje na to, że działał nie tylko na rzecz Bayernu Monachium, ale także bezpośredniego konkurenta koncernu z Wolfsburga, czyli BMW z siedzibą w Monachium. Przypadek...?

Nie dość, że cały świat bezskutecznie usiłuje zmierzyć się z kryzysem imigracyjnym, to za sprawą skromnego piłkarza z Polski może stanąć w obliczu jeszcze większego zagrożenia, ponieważ od sformułowania "Polski napastnik na oczach oniemiałego z zachwytu świata z łatwością rozgrywa główne siły Bundesligi" już tylko krok do stwierdzenia "Świat w milczeniu przygląda się polskiej linii napadu, jak bez trudu radzi sobie z siłami Bundeswehry". Wystarczy jedno nieścisłe tłumaczenie na linii Berlin – Moskwa bądź Waszyngton – Bruksela i mamy trzecią wojnę światową.

środa, 23 września 2015

Mielensäpahoittaja, czyli logotyp prawdę ci powie

Antti Litja i Mari Perankoski, czyli tetryk i jego synowa karierowiczka
Byłem wczoraj ze znajomymi w kinie na fińskiej komedii „Mielensäpahoittaja”. W recenzji wyczytałem, że to opowieść o trudnych rodzinnych relacjach i nostalgiczne wspomnienie czasów minionych. Reżyser chciał oddać hołd swojemu ojcu, który miał ciężki charakter i trudne do przezwyciężenia natręctwa. Istota poruszanego tematu mogłaby przytłoczyć, gdyby nie została potraktowana z przymrużeniem oka, w sposób lekki, szczery i uniwersalny.

Wszystko się zgadza, może poza polskim tytułem filmu: „Stary człowiek i może”. Dystrybutorowi najwyraźniej zabrakło inwencji i zaproponował tłumaczenie tak zgrabne i inteligentne jak dowcipy opowiadane w osiedlowym barze. Tak czy siak film godny polecenia – co prawda reklamowany jako komedia, ale jest w nim pewien rodzaj melancholii, refleksja na temat miłości i tęsknoty za prostszym światem.

Przed wejściem do kina przejrzałem repertuar i oczom moim ukazał się plakat filmu „Czy naprawdę wierzysz?”. Nie było żadnej recenzji, bo to w końcu plakat, za to widniały na nim logotypy marek, które objęły nad filmem patronat medialny:

– „Niedziela” (tygodnik katolicki)
– „Egzorcysta” (miesięcznik reklamujący się hasłem: „Pismo ludzi wolnych”)
– „Idziemy” (tygodnik katolicki)
Prodoks Delectio (katalog wysyłkowy dla duszpasterzy)
gloria24.pl
Katolicka Agencja Informacyjna
opoka.org.pl
przeznaczeni.pl („Łączymy ludzi z wartościami”)

Przyznacie, że grupa docelowa precyzyjnie zdefiniowana. Idealnym targetem jest szukający drugiej połówki duszpasterz, rozczytany zakupoholik, śledzący komunikaty episkopatu i lubiący być na bieżąco z oficjalnym stanowiskiem Kościoła w różnych kwestiach, interesujący się zaburzeniami transowymi i opętaniowymi. Rzut oka na kilka znaków towarowych i od razu człowiek wie, do kogo film jest adresowany i jakiej z grubsza fabuły powinien się spodziewać. Nie trzeba zawracać sobie głowy jakimiś recenzjami czy opiniami znajomych, którzy widzieli film.

Po wejściu do kina sięgnąłem po „Informator Kin Studyjnych” (32 strony recenzji na kredowym papierze), broszurę „Karbala – pakiet edukacyjny” (40 stron, kredowy papier) oraz trzy kartki z recenzjami filmów Klubu Konesera od września do listopada, co daje sumę 75 stron. Dacie wiarę?! 75 stron... Regularnie zapoznaję się ze statystykami czytelnictwa w Polsce i wyszło mi, że przyswojenie tylu stron tekstu statystycznemu Polakowi zajmuje dwa lata.

W trosce o wzrok i czas rodaków proponuję, by zaprzestano publikowania recenzji. Przestańmy udawać, że współczesnym światem nie rządzi kultura obrazkowa! Te małe znaczki u dołu plakatu w zupełności wystarczą.

Oto moje propozycje patronatów medialnych dwóch znanych filmów:

Forrest Gump” (USA, 1994)
bieganie.pl
Apple Inc.
Makłowicz w podróży: „Krewetki na 1001 sposobów”
savannah.com
Społeczny Komitet ds. AIDS
alabama.gov
abcwietnam.pl
Polska Superliga Tenisa Stołowego

„Dług” (Polska, 1999)
Polski Związek Windykacji
Jak nie wpaść w spiralę zadłużenia (coaching)
asertywni.pl
Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”
militaria.pl
expander.pl (doradztwo finansowe)
– „Jak nie ulegać innym, czyli nie daj się szantażyście” (bestseller)
skutery.com

poniedziałek, 21 września 2015

Drugi raz nie zaproszą nas wcale

Niestety, to prawda...
Doskonale zdaję sobie sprawę, że ten durnowaty scenariusz, w który wszyscy jesteśmy uwikłani, z wątpliwym happy endem polegającym na tym, że po śmierci idziemy do nieba (albo jeszcze bardziej dyskusyjnym finałem: że idziemy do czyśćca lub piekła), jest pozbawiony sensu i lepiej o tym za wiele nie rozmyślać.

Poza tą kwestią niczym się nie przejmuję. Z niepokojem zauważyłem, że nikt i nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, a nawet zdenerwować. Nie zawsze tak było. Punktem zwrotnym okazał się mój czwarty Maraton Warszawski we wrześniu 2012 roku. Tydzień przed startem złapałem kontuzję kolana, ale miałem już opłaconą podróż do Warszawy, hotel na weekend i startowe. Nie chciałem, by ta kasa przepadła, więc przebiegłem na środkach przeciwbólowych. Właściwie przetruchtałem, bo o zbliżeniu się do życiówki 3:56 z 2010 roku nawet nie było mowy. Na takich biegaczy zwykło się mówić „udziałowcy”, bo liczy się dla nich udział, a nie wynik. Na trasie biegu faszerowałem się kolejnymi ibupromami i na metę na Stadionie Narodowym wpadłem w stanie baśniowym. Drogę do hotelu pamiętam już tak średnio. Znieczulony tabletkami zapadłem w wielogodzinny sen i po przebudzeniu moje życie zupełnie się odmieniło.

Nagle przestała mnie wkurzać polska polityka i już kompletnie się nią nie interesuję. Udzielę Wam – jak Warren, przyjaciel rodziny Owensów – dobrej rady: nie wdawajcie się w te głupkowate spory, ponieważ dyskusja na tematy polityczne w Polsce jest bezcelowa! Nie traćcie na to czasu! Zamiast tego lepiej pobiegajcie albo posłuchajcie muzyki czy co tam lubicie robić. Nie wkurza mnie już sąsiad wygłaszający w windzie miniwykłady o Adolfie Hitlerze, bo wiem, że jest schorowany, a podróż z szóstego na parter trwa zaledwie kilkanaście sekund. Nie denerwują mnie wyprzedzające się na autostradzie tiry, a także ograniczeni umysłowo kierowcy zatrzymujący się przed rondem, którzy rozglądają się w lewo i w prawo. Uznałem, że to jest zabawne. Nie zirytował mnie nawet trener Nawałka, który w ostatnim meczu z Niemcami przetestował nowinkę taktyczną o roboczej nazwie „gra bez obrońców”.

Umiłowani! Wrzućcie na luz, spotykajcie się z przyjaciółmi, wydurniajcie się, oglądajcie dobre filmy, czytajcie tylko najlepsze książki, pijcie wino i whisky, podróżujcie, okazujcie prawdziwe uczucia. Drwijcie z wrogów, a jeśli wierzycie w Boga, to pozostańcie z nim w zgodzie. Jeśli lubicie, to uprawiajcie sport, nie myślcie zanadto o przyszłości, nie naprawiajcie świata i pozostańcie sobą.

Dobrze Wam radzę! Tego wszystkiego w niebie może zabraknąć: kawy, chivas regala (w piekle będzie trudno o lód), filmów Woody'ego Allena, butów biegowych, Wi-Fi, zapachu książki, niektórych przyjaciół, Ligi Mistrzów, ulubionych felietonistów, samochodów. Korzystajcie teraz! „Drugi raz nie zaproszą nas wcale”.

wtorek, 15 września 2015

Panna Samanta jest obecna, Jezus chce spać, czyli łączymy się z Filadelfią

W tym miejscu odrobiłem dwie lekcje: z asertywności i z angielskiego
Mam opinię wesołka i kpiarza, choć tak naprawdę jestem ciężkim przypadkiem melancholika i reprezentuję skrajny nurt egzystencjalizmu objawiającego się nieustannymi myślami o beznadziei istnienia. Co dziesięć minut zastanawiam się, po co tu żyjemy, skoro i tak umrzemy. Co to za idiotyczny plan?! Większość z nas nie zamierza nikogo skrzywdzić, a i tak krzywdzi. Zdarza się nam zranić najbliższych, choć tego nie planowaliśmy. Życie to pasmo przykrych niespodzianek. Przykład? Umawiasz się z doktorantką, Polką, która przyswoiła język polski w stopniu zadowalającym, i podczas czternastej randki dowiadujesz się, że używa partykuły przeczącej 'bynajmniej' w znaczeniu 'przynajmniej'. Dacie wiarę? Dokąd ten świat zmierza?!

Na szczęście Opatrzność obdarzyła mnie poczuciem humoru i procedurę wydobywania się ze stanu przygnębienia mam już opanowaną. To procedura dość osobliwa, bo na wiele zjawisk reaguję wesołością, która nieoczekiwanie przeradza się w niekontrolowany spazm śmiechu. W pierwszą głupawkę popadłem podczas pierwszokomunijnej mszy świętej, w trakcie której z dwoma kolegami, odstrzelonymi jak ja w szałowe garniturki, zastanawialiśmy się, co też mogą oznaczać litery IHS widniejące na ogromnej hostii zwisającej nad ołtarzem. Jacek, popisując się łaciną, zaczął: „Iesus...”. Andrzej okazał się zwolennikiem ortografii alternatywnej i zaproponował: „...hce”, a ja, zgodnie z aktualnym samopoczuciem, zakończyłem: „...spać”.

Po dwóch minutach podeszła do nas siostra zakonna i teatralnym szeptem, słyszalnym w całym kościele, poprosiła, żebyśmy się natychmiast uspokoili, co tylko wzmogło w nas rozbawienie. Po chwili już się nie śmialiśmy, tylko kwiczeliśmy i chrumkaliśmy. Zakonnica oznajmiła, że trzeciego ostrzeżenia nie będzie, bo po prostu wyciągnie nas za wszarz i Pana Jezusa będziemy do swoich serc przyjmować na przykościelnym parkingu. Fakt, że zdołaliśmy opanować rechot, tłumaczę interwencją Najwyższego.

Skłonność do zaraźliwego napadu śmiechu ma również mój kolega, który przez parę lat był nauczycielem. Kiedy sprawdzał obecność i nieuchronnie zbliżał się do nazwisk na literę „P”, prosił Wszechmogącego, by dodał mu sił i pozwolił wytrwać. Po słowach „Samanta Pokrywka...?” zasłaniał dłońmi usta, udawał, że kicha, a kiedy głupawka nie ustępowała, wychodził z sali. I tak przez cały rok szkolny... Gdybyście zobaczyli, jak zachowuje się podczas oglądania filmów z udziałem Bustera Keatona, uwierzylibyście, że panna Samanta regularnie, choć nieświadomie, była w stanie doprowadzać go do łez.

Kilkanaście lat temu odkryłem, że moje zachowanie może być źródłem niekontrolowanego napadu śmiechu, który trwa cały wieczór. W 1998 roku bawiłem w Stanach. Koleżanka przez parę dni zachęcała mnie do swobodnego rozmawiania po angielsku i nieprzejmowania się poprawnością układanych zdań, ponieważ Amerykanie nie zawracają sobie głowy następstwem czasów w mowie zależnej i nawet nie zwrócą uwagi, że powiedziałem coś w Past Perfect, a powinienem był w Past Perfect Continuous.

W piątkowy wieczór postanowiłem z kompanką zabawić się w Hard Rock Cafe w Atlancie. Przed knajpą, jak to w piątek, kłębiła się spora grupa chętnych do wejścia i od kilkunastu minut ta kolejka prawie nie ruszyła się z miejsca. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, by właśnie w tej chwili przełamać nieśmiałość i przetestować swój angielski. Pieczołowicie ułożyłem w głowie dwa zdania pełne pretensji co do organizacji w tym przybytku rozrywki i skierowałem je do piękności, którą wziąłem za hostessę. Po mojej uwadze zaniemówiła, podobnie jak większość stojących tam ludzi. Przystanęła, zrobiła wielkie oczy i bez słowa ruszyła do restauracji, a za nią jacyś panowie z kanciastymi walizkami. My również w końcu dostaliśmy się do środka, a godzinę później, już tak trochę wstawieni, dostrzegliśmy na środku knajpy lekkie zamieszanie: pojawił się telewizyjny sprzęt, operatorzy, a dziewczyna, którą zrugałem, okazała się telewizyjną prezenterką. Klienci lokalu wyjaśnili nam, że to taki program w MTV, w którym podczas weekendowych wieczorów prezentowane są poszczególne knajpy Hard Rock Cafe w różnych miastach i co jakiś czas wchodzą na antenę. Coś w stylu: jak bawi się Hard Rock Cafe w Bostonie, jak bawi się w Los Angeles, jak w Atlancie, teraz przenieśmy się do Filadelfii, a po następnym teledysku połączymy się z Nowym Jorkiem. I tak dalej...

Koleżanka dostała ataku śmiechu, a kiedy na chwilę ochłonęła, rzekła: – Bożyński, jesteś mistrzem! Wspiąłeś się na najwyższy poziom asertywności: opierdoliłeś gwiazdę MTV! I to po angielsku!

niedziela, 13 września 2015

Dyskretny urok jazdy parą

Mark Loram (po prawej) to jedyny indywidualny mistrz
świata, który w zwycięskim sezonie w 2000 roku nie
wygrał żadnej eliminacji Grand Prix. Swoimi występami
w ligach polskiej, brytyjskiej i szwedzkiej zainspirował
kierowców tirów do jazdy parą
Zastanawialiście się, czemu przypisać zachowanie kierowców tirów i samochodów dostawczych na autostradach, którzy niechętnie dają się wyprzedzić? To zwykła nieuprzejmość i utrudnianie ruchu drogowego czy może za tym procederem kryje się coś więcej? Wczoraj na trasie Frankfurt – Krapkowice doznałem swoistej iluminacji: to są prawdziwi fani speedwaya! Nie uprzykrzają życia kierowcom samochodów osobowych, tylko udoskonalają tzw. jazdę parą. Ta wymagająca i zarazem widowiskowa sztuka jest kwintesencją żużla, a my, podążając autostradą, chcąc nie chcąc bierzemy udział w zawodach. Od lat przeczuwałem, że wyczyny szoferów ciężarówek to coś znacznie bardziej złożonego, nie żadne tam drogowe chamstwo. Jak zwykle okazało się, że miałem rację. Kiedy to wczoraj sobie uświadomiłem, przestałem się denerwować, a zacząłem delektować precyzją, z jaką współpracują panowie tirowcy.

Kibice speedwaya wiedzą, o czym piszę, ale pozostałym Czytelnikom należy się słowo wyjaśnienia. Kiedy wchodzimy w delikatny łuk w lewo (o co na autostradzie trudno, ponieważ idea tej drogi opiera się na bezłukowości i bezkolizyjności i z założenia jest prosta jak umysł posłanki Marzeny Wróbel), możemy być pewni, że tir po lewej (na torze żużlowym ten od kredy) będzie najwyżej kilka metrów za bądź przed tym po prawej (od bandy), a kiedy podejmiemy próbę wyprzedzenia tych dżentelmenów, obydwa tiry natychmiast się zrównają, uszczelnią lukę, w którą zechcemy się zmieścić, i nici ze zdobycia 2 punktów. Na najbliższą stację benzynową tirowcy przyjadą na 5:1, mimo że nie rozwijają takiej prędkości jak ich rywale jadący za nimi osobówkami.

Kierowcy ciężarówek dysponują wolniejszym sprzętem, za to do perfekcji opanowali jazdę parową jak niegdyś Zbigniew Czerwiński czy Mariusz Staszewski, którzy niejednokrotnie radzili sobie z tak utytułowanymi zawodnikami jak Norweg Rune Holta czy Australijczyk Jason Crump (na zdjęciu po lewej), którzy zainwestowali w sprzęt przygotowany przez najlepszych tunerów. Tirowcy współpracują na autostradzie niczym przed laty Mark Loram z dowolnym juniorem ROW-u Rybnik, który po starcie zawsze na młodszego kolegę poczekał, przyblokował rywali i po mistrzowsku kontrolował cały wyścig, czasami wręcz wskazując młodemu żużlowcowi, jaki ma obrać tor jazdy. Mimo swej altruistycznej postawy często kończył zawody z kompletem punktów. W przeciwieństwie do innego mistrza świata, Nickiego Pedersena, który zostawiał kolegę z drużyny i samotnie wyrywał do przodu, a na końcu i tak wyprzedzał go niejaki Stanisław Burza.

Ułóż zdanie z wyrazami: transakcja, przyszłość, prośba

Beata Szydło: specjalistka ds. integracji europejskiej, ekspert ekonomiczny,
intendentka i znawczyni zagadnień związanych z fonetyką i fonologią
Beata Szydło zaprezentowała się jako specjalistka od integracji europejskiej, zastanawiając się przed kamerą, czy Polska wstąpiła do Unii w latach 80., czy może jednak na początku lat 90. (polityczni przeciwnicy upierają się przy roku 2004). Jest również cenioną ekspertką ekonomiczną i dowiodła, że zna się na sprawach gospodarczych jak mało kto (w 2011 roku zażądała od rządu wyjaśnień, dlaczego rośnie inflacja i bezrobocie, a spada PKB. Otrzymała odpowiedź: inflacja i bezrobocie zamiast rosnąć spadają, a PKB zamiast spadać rośnie). Dowiodła, że żadnej pracy się nie boi i w towarzystwie kamer wszystkich stacji informacyjnych wybrała się z Jarosławem Kaczyńskim na zakupy do spożywczaka przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie.

Szydło jest również niekwestionowaną mistrzynią dykcji i emisji głosu. Co prawda zamiast z przepony pani Beata mówi ze śledziony, ale nikt nie zaprzeczy, że barwę głosu ma wprost ujmującą (podobnie jak jej pryncypał).

Byłbym wdzięczny, gdyby słowo „transakcja” była łaskawa wymawiać: [tranzakcja], ponieważ w języku polskim występuje zjawisko upodobnienia fonetycznego, w którym spółgłoski bezdźwięczne zyskują dźwięczność, a dźwięczne – bezdźwięczność. Wszyscy wiemy, że w słowniku ortograficznym jest wyraźnie napisane „transakcja”, ale pod wpływem sąsiadującej spółgłoski dźwięcznej „n” wymawiamy spółgłoskę „z”, chociaż piszemy „s”. Zachodzi tu upodobnienie postępowe, udźwięcznienie. Inny przykład: piszemy „przyszłość”, wymawiamy [pszyszłość] – upodobnienie postępowe, ubezdźwięcznienie. Dla utrwalenia wiedzy jeszcze jeden przykład: piszemy „prośba”, wymawiamy [proźba] – upodobnienie wsteczne, udźwięcznienie.

Wiceprezes Szydło ze wzruszeniem w głosie opowiadała wczoraj o inauguracji roku szkolnego w podstawówce w Brzeszczach, do której uczęszczała. Mogła zostać na lekcji polskiego i przyswoić wiedzę z artykulacji głosek. Jeśli dobrze pamiętam, ten temat jest omawiany w szóstej klasie.

Pani Beato! Prośba na przyszłość: mówimy [tranzakcja].

środa, 9 września 2015

Wiedza o społeczeństwie, praskich mostach i obelgach po węgiersku

Charles (Hugh Grant) zamierzał pocieszyć żonatego kolegę,
ale mu nie wyszło. Na zdjęciu z Carrie (Andie MacDowell)
– Cześć! Co słychać? Jak tam twoja narzeczona?
– Nie jest już moją narzeczoną...
– Przykro mi, stary... Nie przejmuj się... I tak wszyscy wiedzieli, że cały czas dawała też Toby'emu.
– Jest teraz moją żoną...!

To dialog z filmu "Cztery wesela i pogrzeb". Charles zamierzał pocieszyć kolegę, jednak mu nie wyszło. Czy wam również zdarzyło się uczestniczyć w pogawędce, o której chcielibyście zapomnieć?

Kilkanaście lat temu koleżanka parę dni po zaręczynach zaprosiła wraz ze swoim narzeczonym znajomych, by pochwalić się pierścionkiem, pogadać o weselnych planach i poradzić się, czy sprzedać mieszkanie i kupić dom na obrzeżach miasta.

– Nie zgadniecie, gdzie mój misiaczek się oświadczył! – zagaiła przyszła panna młoda.
– Na moście Karola? – odpowiedziałem po sekundzie, od razu przepraszając, ponieważ odbiło mi się po zbyt obfitym łyku piwa.
– Skąd wiesz?!?! – wkurzyła się koleżanka, bo już na wstępie sympatycznie zapowiadającego się wieczoru szlag trafił miłą atmosferę, którą miały zbudować romantyczne opowieści o tym, jak kolega pada na kolana i łamiącym się głosem pyta swoją wybrankę, czy za niego wyjdzie, a my mieliśmy przez kwadrans zgadywać, gdzie też on się jej oświadczył.
– Wspominaliście ostatnio, że wybieracie się na weekend do Pragi, to sobie skojarzyłem – próbowałem ratować niezręczną dla nas wszystkich sytuację, ale zdałem sobie sprawę, że tylko się pogrążam.

To jest właśnie jeden z tych momentów, kiedy myślicie już tylko o jednym: jak z tego jubla wyjść po angielsku?

Przypomniałem sobie sytuację, z której również chciałem wymknąć się po angielsku, ale nie było dokąd. Mogłem co najwyżej skoczyć z mostu do Odry, bo miałem blisko. Na początku liceum wracałem z kumplem ze szkoły i całą drogę rozmawialiśmy tylko o jednym, a właściwie o jednej. O nauczycielce wiedzy o społeczeństwie i jej licznych walorach, niekoniecznie umysłowych. Oszczędzę wam szczegółów, ale pewnie domyślacie się, jak mogła przebiegać wymiana zdań między dwoma nastolatkami, którzy co trzy sekundy myślą tylko o jednym. Taki wiek, co wam będę tłumaczył... Niezręczność sytuacji polegała na tym, że obiekt naszych westchnień o bujnych piersiach i krągłych biodrach podążał trzy kroki za nami. Kiedy zorientowaliśmy się, że profesorka od WoS-u przysłuchiwała się naszym planom miłego spędzenia z nią czasu, zapragnąłem, by kosmici natychmiast porwali mnie z ulicy Bosackiej w Raciborzu na orbitę okołoziemską. Komentarz nauczycielki był krótki: "Oj, chłopcy, chłopcy...".

Kiedy wspominamy z kolegą tę sytuację, to zrywamy boki, ale w 1991 roku nie było nam do śmiechu.

Michał Listkiewicz, zawodowy arbiter piłkarski i były prezes PZPN-u, u progu międzynarodowej kariery sędziował mecz kobiet Węgry – Norwegia. Zawodniczki nie przebierały w słowach, bo też boisko to nie filharmonia czy inny teatr. Od czasu do czasu z ust piłkarek padały pretensje okraszone przekleństwami. Pod adresem sędziego z Polski pojawiały się coraz wymyślniejsze obelgi, bo dziewczyny były przekonane, że mogą sobie na to pozwolić, wszak przeciętny Polak zna po węgiersku trzy słowa: tokaj, salami i gulasz. Po ostatnim gwizdku uśmiechnięty Listkiewicz poinformował Węgierki w ich języku, że jest absolwentem hungarystyki na Uniwersytecie Warszawskim i dawno nie słyszał takich wiązanek. Gdyby tylko zechciał, wykartkowałby całą drużynę, ale wolał posłuchać tego interesującego zestawu bluzgów. Zawodniczki zrobiły wielkie oczy i zaniemówiły. Zupełnie tak, jak ja i mój kompan, kiedy zorientowaliśmy się, że młoda nauczycielka wysłuchała naszych spostrzeżeń odnośnie jej niezaprzeczalnego seksapilu.

niedziela, 6 września 2015

Ważne są zasady: im głupsze, tym lepsze

Artyści Piwnicy pod Baranami śpiewają tekst Dezyderaty
Szanuję każdego człowieka. To nie jest pusta deklaracja. Mam w sobie niezmierzone pokłady empatii, potrafię wysłuchać wszystkich i naiwnie zakładam, że mają czyste intencje. Stosuję się do słów zawartych w Dezyderacie: "Wysłuchaj tego, co mówią inni: nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swoją opowieść". Wysłuchuję. Na przykład sąsiada emeryta, który udziela w windzie bezpłatnych miniwykładów o Adolfie Hitlerze. W takich momentach usiłuję słuchać przez telefon radiowej Trójki, ale między piętrami gubię zasięg i wtedy sąsiad wyjaśnia, że polska reprezentacja nie zremisowałaby dwukrotnie w eliminacjach do mundialu z jakąś Czarnogórą, gdyby rządził nami wujek Adolf.

Usiłuję sprostać postanowieniu, by szanować bliźniego swego, co wcale nie oznacza, że zaprzyjaźniam się z każdym napotkanym kretynem czy pierwszą lepszą idiotką tylko dlatego, że są moimi sąsiadami czy współpracownikami. Elementarny szacunek – tak. Bezrefleksyjna fraternizacja – nie. Kiedy zwróciłem koledze uwagę, że niepotrzebnie brata się przy wódce z pewnym dżentelmenem, usłyszałem, że ów jegomość może i jest lekko szurnięty, a dialog z nim przypomina rozmowę ze znakiem drogowym, ale "on mimo wszystko ma swoje zasady". To zupełnie jak Pablo Escobar, Pius XII i Marcin Dubieniecki – oni też mieli bądź mają swoje zasady. Dubienieckiemu postawiłbym flaszkę, bo uważam, że osobie, która zdecydowała się na tak brawurowy krok matrymonialny, nie wolno odmawiać alkoholu wysokoprocentowego. Wysłuchałbym pana Marcina przy wódce, tylko co by mi powiedział? Zapewne, że jest niewinny i tak naprawdę nie mają na niego dowodów. Już to kiedyś słyszałem z ust innego dżentelmena, który również ma swoje zasady. Dopiero wtedy doczytałem uważnie całą Dezyderatę, w której pojawia się zalecenie: "Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa". Od tamtej pory jestem ostrożny.

piątek, 4 września 2015

Staccato? Nie mówię, że nie

Dziennikarze opisują świat za pomocą zdań pojedynczych.
Jacek Gmoch opisuje grę piłkarzy za pomocą flamastrów
O tym, że zdania złożone wyszły z mody, a komunikacją międzyludzką zawładnęła kultura obrazkowa, przekonał mnie wiele lat temu mój szef, który posługiwał się polszczyzną pełną karkołomnych konstrukcji gramatycznych. W jego wypowiedziach brakowało a to orzeczenia, a to podmiotu, a najczęściej sensu. Okolicznik miejsca swobodnie zastępował okolicznikiem czasu, a bezokolicznik zawsze wygrywał z osobową formą czasownika.

Zapraszał pracowników do swojego gabinetu, mruczał coś pod nosem i rozrysowywał problem na kartce. To były jakieś gryzmoły przypominające dzieła twórców kubizmu analitycznego oraz prace Nikifora Krynickiego. Prawdę mówiąc, mimo wszystko wolałem, kiedy rysował, niż mówił.

Zastanawiam się, kto w telewizji zapoczątkował modę na rysowanie, które stopniowo miało wyprzeć kulturę słowa. Niemały w tym udział mieli Wiktor Zin, Edward Lutczyn i Szymon Kobyliński. W ślad za nimi podążył Jacek Gmoch, który zrezygnował z komunikacji werbalnej na rzecz gryzmołów. Tomasz Wołek jest jednym z ostatnich komentatorów sportowych, którzy o piłce nożnej opowiadają piękną polszczyzną, a o futbolu latynoamerykańskim językiem mocno rozpoetyzowanym. Jacek Gmoch używa do tego zestawu flamastrów, a dla – nomen omen – ubarwienia przekazu od czasu do czasu rzuca to swoje słynne "Nie mówię, że nie". Na pytanie, czy Polacy zostaną kiedyś mistrzami świata w piłce nożnej, pan Jacek odpowiedział: "Nie mówię, że nie". Na pytanie, czy obrazki zastąpią kiedyś słowo, odpowiadam: Nie mówię, że nie.

Znajomy dziennikarz zżymał się kiedyś na przełożonych, którzy konsekwentnie przeredagowywali mu zdania złożone na pojedyncze. Rozzłoszczony przeglądał gazetę i oznajmiał, że teraz jego teksty są napisane w rytmie staccato. Uważam, że te protesty były bezzasadne, ponieważ tak dziś wygląda dziennikarstwo, zwłaszcza dziennikarstwo portalowe, do którego zmierzają, z mniejszymi bądź większymi oporami, wszystkie gazety. Wygląda to tak: w portalu pojawia się zajawka w postaci możliwie krótkich zdań pojedynczych lub równoważnika zdania, a po kliknięciu ukazuje się news, czyli kompilacja dwóch newsów z konkurencyjnych portali. Przykład takiej zajawki: "To dopingowicz. Skorzystał na tym. Bolt czysty?". Prawda, jakie ładne staccato? Albo: "GPW na plusie. Niestraszne Chiny". Zmyślne, co nie? Ekonomiczne w treści i w formie. Kolejny przykład: "Dramat siedmioboistki. Skoczyła fenomenalnie. Cieszyła się, a potem...". W tym krótkim przekazie mamy niepowodzenie, radość, triumf i tajemnicę.

Współczesne newsy przypominają stary dowcip, w którym nauczycielka poleciła uczniom, by napisali opowiadanie zawierające cztery wątki: monarchię, seks, religię i tajemnicę. Dzieci zabierają się do pisania, ale Jasiu już po chwili oddaje kartkę, na której widnieje tekst: "Zgwałcono królową! Mój Boże! Kto to zrobił?!". Jakie zręczne staccato! Dziś Jasiu redaguje portalowe newsy.

wtorek, 1 września 2015

Szczęśliwego Castel Gandolfo

Jak żegnają się papieże? Właśnie tak
Publikowanie na Facebooku i blogu informacji z przymrużeniem oka może sprawić, że znajomi mogą spoglądać na autora nieufnie, a niektórzy nawet spode łba. Kiedy półżartem zasugerowałem, że przymierzam się do napisania książki, odezwało się paru znajomych z pytaniem, o czym będzie, czy o nich wspomnę i w jakim kontekście. Zdaję sobie sprawę, że w Polsce więcej ludzi napisało książkę, niż jakąkolwiek przeczytało, ale na razie poprzestanę na twórczości blogowej. Zawodowo i dla przyjemności przeczytałem wiele książek i gazet. Zaryzykuję twierdzenie, że więcej niż wszyscy uczestnicy niejednej procesji Bożego Ciała. Wiem, wiem... Przykład z procesją jest nie na miejscu. Zdaje się, że niechcący można zranić czyjeś uczucia religijne, a na to w kraju nad Wisłą jest paragraf. Nie ma żartów! Co drugie wystąpienie nowego prezydenta odbywa się w liturgicznym entourage'u: w tle widać ołtarz i jakichś diakonów bijących brawo. Tak było w ubiegłą niedzielę. Włączam telewizor, a w nim Duda woła: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi! Tej ziemi...". Zbaraniałem... Na szczęście prezydent tylko cytował Wojtyłę, przemawiając przed bramą Stoczni Szczecińskiej w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Wie ktoś może, dlaczego mówimy o porozumieniach sierpniowych? Dwa porozumienia podpisano w sierpniu, ale dwa we wrześniu. No ale wrzesień ma już swoją kampanię wrześniową. A październik rewolucję październikową. Która odbyła się w listopadzie... Zawiłości kalendarzowo-historyczne omówimy sobie innym razem.

O czym to ja pisałem? O nieostrożnym publikowaniu żartobliwych spostrzeżeń. Z tym naprawdę trzeba uważać. Aż dziw bierze, że nie ma kompleksowych rozwiązań prawnych usprawniających komunikację językową w Polsce. Można by dopisać kilka paragrafów do Ustawy o języku polskim. Na przykład: "Wszelkie treści w przestrzeni internetowej zawierające elementy ironii należy opatrywać klauzulą, że są ironiczne". Ustawodawca zatroszczył się o konsumentów, nakazując zamieszczanie informacji "Audycja zawiera lokowanie produktu" w serialach. Internautów nieświadomych szkodliwej działalności ciasteczkowego potwora postanowił uchronić adnotacją o plikach cookies. Zadbał również o nieletnich, zobowiązując nadawców telewizyjnych do zamieszczania w lewym górnym rogu ekranu kolorowego znaczka z odpowiednią liczbą lat. Nie pomyślał tylko o Polakach pozbawionych poczucia humoru, którzy wszystkie teksty czytają, jakby to była ustawa zasadnicza.

Pamiętajcie: w Polsce nie wolno żartować z Kościoła katolickiego. Kiedy po wyborze Bergoglia na papieża utworzyłem w opisie Gadu-Gadu jakąś zabawną grę słów z użyciem akronimów JP2, B16 i F, kilka osób się oburzyło. Nic to. Mam za to małą satysfakcję, że zagadka o papieżach opowiadana w dzieciństwie straciła na aktualności:

– Jak witają się i żegnają papieże?
– Nie wiem...
– Nie mogą! Zawsze żyje tylko jeden papież! Ha! Ha! Ha!

A ja widziałem, jak papieże się ściskają, po czym ten chudszy odleciał śmigłowcem do Castel Gandolfo. Zupełnie jak Pank w filmie "Szczęśliwego Nowego Jorku". Też był ubrany na biało.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Jak żyć i co robić?

Stanisław Kowalczyk, najsłynniejszy polski paprykarz, zapytał
Donalda Tuska, jak żyć. Wciąż czeka na odpowiedź
Najsłynniejszy polski paprykarz Stanisław Kowalczyk zadał Donaldowi Tuskowi pytanie fundamentalne: "Jak żyć?". 109 lat wcześniej inny myśliciel, Włodzimierz Lenin, również poruszył kwestię zasadniczą: "Co robić?". Odpowiedział idiotycznie: "Rewolucję", co potwierdza odwieczną prawdę, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. Aby cokolwiek robić, trzeba żyć; aby sensownie żyć, trzeba coś robić. Wybaczcie mi to ostatnie zdanie, ale jestem początkującym myślicielem. Prawdę mówiąc, postanowiłem nim zostać parę minut temu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zostanę prekursorem nowego nurtu filozoficznego 'akrobatyczny prymitywizm ontologiczny', dzięki któremu zgłębię teorię wszystkiego.

Mamy szczególny dzień. 30 sierpnia 1980 roku, czyli dokładnie 35 lat temu, podpisano pierwsze z czterech porozumień sierpniowych, które zapoczątkowały przemiany systemowe w Polsce i otworzyły drogę do odzyskania suwerenności. To świetna okazja, by przyjrzeć się wszystkim rządom wolnej Polski, które stawiły czoło nowej rzeczywistości. Żaden z premierów nie udzielił odpowiedzi na pytanie "Jak żyć?", za to każdy, na miarę swoich możliwości, zaprezentował się w konkurencji "Co robić?".

TADEUSZ MAZOWIECKI
Spieszyć się powoli. Była to odpowiedź na żądanie przyspieszenia przemian. Mazowiecki nie zamierzał brać odpowiedzialności za beznadziejną sytuację gospodarczą i polityczną państwa, czemu dał wyraz w exposé, zapewniając, że jego rząd uczyni wszystko, by Polskę z tej zapaści wyciągnąć: "Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania". Trzeba mieć nierówno pod sufitem albo być skrajnym cynikiem, aby z tego cytatu wywieść wniosek, że nowy premier to kryptokomunista.

JAN KRZYSZTOF BIELECKI
Zarabiać. Premierostwo Bieleckiego to jeden z nielicznych okresów w jego karierze zawodowej, w którym oprócz zarabiania pieniędzy angażował się w nudną urzędniczą robotę. Za komuny był kierowcą ciężarówki, prowadził spółdzielnię konsultingową, a w wolnej Polsce był prezesem licznych organizacji, towarzystw, funduszów i banków.

JAN OLSZEWSKI
Dekomunizować, lustrować, odtajniać. Rząd kojarzony z tzw. nocą długich teczek. To jedyna ekipa, która otwarcie przyznawała się do braku zainteresowania sprawami gospodarczymi. Nie zajmowała się administrowaniem, właśnie powstającą Unią Europejską czy rozliczeniem długu zagranicznego. Jedyne rozliczenia, o jakich myślał Olszewski, były spisane przez Antoniego Macierewicza. Skrótowce UE, VAT, PIT i PKB poszły w odstawkę i dyskutowano wyłącznie o PZPR, TW, SB i SOR.

Włodzimierz Lenin zapytał: "Co
robić?". I odpowiedział: "Rewolucję"
WALDEMAR PAWLAK
Oszczędzać. Jedną z pierwszych decyzji nowego premiera była zmiana rządowej limuzyny na białego poloneza. Kiedy zobaczyłem rosłego Pawlaka i jeszcze bardziej rosłych i napakowanych ochroniarzy, jak usiłują wsiąść do poldka, zaniemówiłem z wrażenia. Po paru tygodniach Pawlak porzucił myśl o oszczędzaniu i promowaniu polskiej motoryzacji i wraz z ochroną przesiadł się do rządowej beemy, ponieważ w polonezie najprawdopodobniej nie wytrzymały resory i auto zamiast 12 litrów zaczęło niespodziewanie palić 21, a rozpędzało się do setki nie w 15 sekund, tylko w 51. Pawlak pełnił funkcję premiera dwukrotnie. Za pierwszym razem zaledwie 33 dni. Złośliwcy zauważyli, że to 1/3 Napoleona, który miał swoje 100 dni.

HANNA SUCHOCKA
Podpisać konkordat. Suchocka została premierem w ekspresowym tempie. Nie wiem, jak to się stało. Kiedy wyjeżdżałem na wesele swojej siostry, krajem zawiadywał pan Waldemar: strażak, ojciec i mąż. Po powrocie z wesela urzędowała pani Hania, stara panna, która rok później podpisała z Watykanem konkordat.

JÓZEF OLEKSY
Biesiadować i plotkować. Oleksy został oskarżony o współpracę z Władimirem Ałganowem, rezydentem KGB, z którym biesiadował. Kiedy przestał być premierem, biesiadował z kim popadnie. Podczas zakrapianej kolacji u Aleksandra Gudzowatego oddawał się rozważaniom na temat swoich partyjnych kolegów ("dupek" Miller, "buc" Szmajdziński, "mały krętacz" Kwaśniewski) i Jolanty Kwaśniewskiej, która uczy, że "bezy nie można kroić nożem i widelcem". Przez wiele tygodni życie Oleksego było poważnie zagrożone, bo "mały krętacz" miał ochotę mu przylutować.

WŁODZIMIERZ CIMOSZEWICZ
Ubezpieczać się. Podczas powodzi w 1997 roku, która dotknęła również moje miasto, Cimoszewicz niefortunnie skomentował brak ubezpieczeń u poszkodowanych: "To jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda jest ciągle mało powszechna". Trudno odnieść się do tych słów bez emocji, bo widziałem zrujnowane domostwa w kilku dzielnicach Raciborza. Moja polonistka z liceum w jednej chwili straciła bogaty księgozbiór, w tym wszystkie dzieła Szekspira wydane po polsku i w oryginale, które przez wiele lat zdobywała w antykwariatach za niemałe pieniądze. Mimo wszystko nie sposób zaprzeczyć, że należy się ubezpieczać. Może wystarczyło powstrzymać się z takimi radami w takiej chwili?

JERZY BUZEK
Reformować. Rząd Buzka przeprowadził cztery reformy: emerytalną, zdrowia, administracji i oświaty. Czy powinien był je wprowadzać? W Polsce panuje na ten temat około 19,2 mln opinii.

LESZEK MILLER
Kokietować i obiecywać. Macho, za którym oglądają się liczne emerytki i działaczki Polskiego Związku Działkowców. Miller jest nieustająco zakochany we własnym głosie i bon motach. Złożył wiele obietnic, posługując się porównaniami z pogranicza dendrologii i sadownictwa. Botanicy z całego świata z niecierpliwością przeglądają kolejne biuletyny SLD w nadziei na informację, że aktyw partyjny w końcu wyhodował wierzbę, która obrodziła gruszkami.

MAREK BELKA
Popisywać się znajomymi celebrytami. Utrzymuje, że zna Jennifer Lopez. Jennifer Lopez utrzymuje, że wie, gdzie leży Polska. Nie wierzę obojgu.

KAZIMIERZ MARCINKIEWICZ
Lansować się bez umiaru. Nie zabiegał o względy celebrytów, ponieważ sam nim został. I to od razu pierwszym celebrytą konserwatystą o poglądach narodowo-chrześcijańskich. Wierności wartościom chrześcijańskim dowiódł, porzucając żonę i dzieci oraz wiążąc się z obiecującą, znaną z leksykalnych eksperymentów poetką, która jest jedyną nieubezwłasnowolnioną osobą na świecie z jednocyfrowym IQ. Jeden z jej wierszy zaczyna się słowami: "Czuję gorąc". Cały naród także poczuł gorąc.

JAROSŁAW KACZYŃSKI
Dzielić i rządzić. Strateg, myśliciel, przyszły mistrz mowy polskiej o nienagannej dykcji. Krzewiciel poprawnej polszczyzny, przywracający życie słowom wychodzącym z użycia: dyfamacja, absmak, kondominium. Jedyny polityk na świecie, który zamierzał przeprowadzić sanację struktur państwowych i oczyścić życie publiczne z udziałem dwóch partii: absolwentów szkoły przyuczenia zawodowego i kretynów zamawiających za każdym razem pięć piw.

DONALD TUSK
Skutecznie wykańczać akcje. Zarówno te na boisku po dośrodkowaniach Grzegorza Schetyny, jak i te wewnątrzpartyjne, także z jego udziałem. Niesłusznie krytykowany za przeczołganie Schetyny, którego zdegradował z marszałka Sejmu (druga osoba w państwie) do przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych (6179. osoba w państwie). Gdyby Tusk faktycznie chciał dopiec Schetynie, przydzieliłby mu etat szatniarza w Śląsku Wrocław (35801662. osoba w państwie).

EWA KOPACZ
Podróżować i wsłuchiwać się w głos ludu. Druga kobieta na stanowisku premiera w Polsce, za to pierwszy szef rządu na świecie, którego urzędowanie to nieustanna konferencja prasowa. Z reguły w plenerze, a kiedy nie pozwala na to pogoda, to w pociągach dalekobieżnych. Kopacz to wulkan empatii: wysłucha każdego, doradzi i wesprze dobrym słowem. Prawie jak Hajle Sellasje.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Sześć piątych razy piąte przez dziesiąte równa się trzy po trzy do kwadratu

Wielu publicystów przypomina dobrze odchowanego chomika.
Niektórzy prezentują zbliżony poziom umysłowy do tego gryzonia
Mogę przysiąc na zdrowie psychiczne Anny Fotygi i czyste sumienie Sławomira Nowaka, że polska polityka dawno przestała mnie obchodzić. To nie oznacza, że od czasu do czasu nie przejrzę działu krajowego w gazecie i nie obejrzę programu publicystycznego w telewizji. Wiele lat temu nabrałem przekonania, że debata z udziałem polityków to w najlepszym razie infotainment, a zazwyczaj – pokaz ignorancji i zwykła pyskówka. Nie przypuszczałem, że do ich poziomu dostosowali się niektórzy publicyści komentujący życie polityczne w naszym kraju. W ubiegłą niedzielę oglądałem "Lożę prasową". Przysłuchiwałem się dyskusji redaktorów, co przychodziło mi z trudem, ponieważ odbywała się na poziomie pogawędki, jaką w filmie "Ryś" prowadziła z zaproszonymi gośćmi redaktor Liliana Pruszcz-Gdańska (znakomita rola Joanny Kołaczkowskiej) z telewizji Witraż.

W "Loży prasowej" Małgorzatę Łaszcz zastępował Andrzej Morozowski, a w roli komentatorów wystąpili: Paweł Wroński, Agnieszka Wołk-Łaniewska, Dominik Zdort i Wojciech Wybranowski. Nie wiedziałem, czemu przypisać niski poziom tej dyskusji. Przyjmijmy, że była to wina niskiego ciśnienia atmosferycznego. Oglądałem program, podążając za tokiem rozumowania zaproszonych gości i redaktora prowadzącego oraz rozmyślając o niekorzystnym układzie barycznym i umysłowym lenistwie rozmówców. Kiedy Zdort zaczął się przekrzykiwać z Wybranowskim, zacząłem się zastanawiać, dlaczego wszyscy prawicowi publicyści w Polsce wyglądają jak utuczone chomiki. Paweł Lisicki – lekko utuczony chomik, Piotr Gabryel – nieco utuczony chomik, Bronisław Wildstein – średnio utuczony chomik, Rafał Ziemkiewicz – znacznie utuczony chomik, Piotr Semka – bardzo utuczony chomik, Andrzej Urbański – nadzwyczaj utuczony chomik... Kiedy moje myśli powędrowały w stronę gryzoni z nadwagą, w studiu rozgorzała dyskusja wokół prezydenckiego weta. Z letargu wyrwał mnie redaktor Morozowski o fizjonomii mocno wychudzonego chomika, który oznajmił, że sejm może prezydenckie weto odrzucić większością 6/5 głosów. Po tej wypowiedzi umarłem na kilkanaście sekund, osunąłem się z fotela, po chwili zmartwychpowstałem i pomyślałem o Andrzeju Stasiuku, który wyprowadził się do wsi Czarne w Beskidzie Niskim, zamieszkał w chacie bez prądu i skutecznie odseparował się od skretyniałych mediów, polityków, publicystów i tych wszystkich chomików udających, że mają coś wartościowego do powiedzenia.

środa, 12 sierpnia 2015

Zielona Sowo, przepisz sonety Adama na nowo

Adaś Miauczyński przygotowuje się do pracy. Podczas lekcji języka
polskiego będzie próbował przybliżyć uczniom twórczość Adama Mickiewicza
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

Tak zaczynają się "Stepy akermańskie", sonet otwierający cykl 18 utworów opisujących podróż Adama Mickiewicza na Krym, wydany pod tytułem "Sonety krymskie". Załóżmy, że średnio rozgarnięty maturzysta kojarzy ten sonet. Przyjmijmy na chwilę tezę dość ryzykowną, że zna na pamięć – jeśli nie cały utwór – to na pewno pierwszą strofę.

A teraz wyobraźmy sobie, że redaktor jednego z większych wydawnictw publikujących poezję Mickiewicza, odpowiedzialny za opracowanie i przygotowanie do druku "Sonetów krymskich", zetknął się kiedyś z jego twórczością i zaznajomił ze "Stepami akermańskimi". Orientuje się, że Mickiewicz napisał "Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi", nie: "Wśród fali łąk szumiących, wśród kwiatów powodzi". W takim razie dlaczego wydawnictwo Zielona Sowa, które parę lat temu weszło w skład grupy kapitałowej Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, zdecydowało się na wersję z "wśród"?

Postanowiłem poruszyć tę kwestię w wierszu:

Zielona Sowo, Zielona Sowo
Zwracaj uwagę na każde słowo

Adaś napisał "śród", a nie "wśród"!
Zechciej docenić Adasia trud!

Niech nasza mądra Zielona Sowa
Oryginalną wersję zachowa

Przepisze wiersze wieszcza na nowo
Tylko uważnie! Wszystkie! Ab ovo!

Redaktorom i korektorom odpowiedzialnym za publikację dzieł naszych pisarzy zalecam trzymanie się oryginalnej pisowni, ale przestrzegam przed bezrefleksyjnym posługiwaniem się frazą wieszczów w mowie potocznej, ponieważ takie postępowanie może okazać się zgubne. Przekonał się o tym profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Kazimierz Ignacy Nitsch, wybitny slawista i historyk języka polskiego, który wedle anegdoty sprzed kilkudziesięciu lat miał zamieścić na drzwiach swojego gabinetu informację: "Studenci, co nie zdali egzaminu, proszeni są o zgłoszenie się...". Studenci przekreślili "co" i napisali "którzy". Gdy profesor zauważył poprawkę, ponownie zmienił "którzy" na "co" i dopisał: "Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy". Pod tym cytatem natychmiast pojawił się dopisek od studentów: "Co wolno Mickiewiczu, to nie tobie, Nitschu".

niedziela, 9 sierpnia 2015

Z pamiętnika maratończyka, czyli 1976 – 1928 = 48, a 98,5 – 67,5 = 31

Forrest Gump przebiegł hrabstwo Greenbow, stan Alabama, a następnie całe Stany Zjednoczone od Atlantyku po Pacyfik
Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyce. Jeszcze raz... Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyczce. Tylko dwie litery więcej, a jaka różnica. Matematyczka z liceum ma na imię Bogusława i była moją wychowawczynią. Spotkałem ją w 2007 roku na ulicy Słowackiego.

Nigdy nie miałem problemów z utrzymaniem prawidłowej wagi, bo zawsze uprawiałem sport. Tak się złożyło, że od 2004 roku coraz mniej uwagi poświęcałem wysiłkowi fizycznemu, a coraz więcej regularnym wizytom w przybytku u nazwie Nazar Kebab. Wiedziałem, że przez ostatnie trzy lata bardzo przytyłem, bo mam w domu lustro, ale tej zmiany z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, a nawet z miesiąca na miesiąc nie widać. Kiedy po niedzielnym obiedzie u mamy tak z ciekawości stanąłem na wadze, oczom moim ukazał się wynik, którego nie chcę pamiętać: 98,5 kg. Gdybym po deserze, który stanął mi w gardle, udał się do moich tureckich przyjaciół i dopchał się kebabem, uzyskałbym równe 100 kg. Wieczorem przejrzałem zdjęcia z ostatnich rodzinnych wypadów i z przykrością stwierdziłem: no faktycznie, wieloryb... Zastanawiałem się, czemu przypisać ten dobrobyt, który objawił się przyrostem tkanki tłuszczowej. Zapewne wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej i rządom PiS-LPR-Samoobrona, na pewno nie koalicji PO-PSL, bo od jesieni 2007 roku zacząłem gwałtownie chudnąć.

Wróćmy do spotkania z panią Bogusławą na ulicy Słowackiego, którą lubię spacerować do centrum, ponieważ często spotykam na niej Reagana. Reagan to buldog (taki sam jak w serialu "Gliniarz i prokurator"), którego pani często zwraca się do niego słowami: "Reagan! Ty obszczymurze! Do nogi!". Ciekawe, czy za tekst "Duda! Ty obszczymurze! Do nogi!" można zarobić mandat. Muszę to kiedyś sprawdzić. Pani Bogusława na mój widok rzekła: "Daniel?! Ale ty... (synapsy pani Bogusi rozpoczęły intensywną pracę w poszukiwaniu słowa, które odpowiadałoby prawdzie i zarazem nie
sprawiło mi przykrości) ...zmężniałeś". Trzeba przyznać, że jak na matematyczkę wybrnęła z tej niezręcznej dla nas obojga sytuacji całkiem przytomnie.

W domu ponownie spojrzałem w lustro, jeszcze raz przejrzałem zdjęcia z ostatnich miesięcy i postanowiłem wrócić do swojej ukochanej piłki nożnej. Co czwartek po pracy grałem ze znajomymi i grupą rybnickich samorządowców na treningowym boisku ROW-u Rybnik. W roli VIP-a od czasu do czasu pojawiał się trzy razy ode mnie grubszy poseł Grzegorz Janik, który występował w czerwonym dresie z napisem "Sejm RP". Widok rozpędzonej czerwonej kuli usiłującej wyhamować przed linią końcową boiska już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przymrużcie oczy i wyobraźcie sobie czerwonego boeinga 747 tuż po wylądowaniu. Tak to mniej więcej wyglądało...

Mój pierwszy oficjalny bieg to półmaraton Kietrz – Rohov – Kietrz, a dalej poszło już gładko: Maraton Warszawski (czterokrotnie), 15 km w Jaworznie, liczne biegi na 10 km na południu Polski i coraz więcej półmaratonów (w tym Rybnicki Półmaraton Księżycowy, którego trasa wiodła obok Nazar Kebabu, i to trzykrotnie, bo to były trzy pętle po 7,5 km). Były też biegi przełajowe w Czechach, Běh Zámeckým Parkem w Krawarzu (cztery pętle wokół zamku przez pole golfowe), Zimní Běh Kobeřicemi, Kobeřický Půlmaratón i Kobeřická Dvacítka. Z tym ostatnim biegiem wiąże się zabawna historia. To były początki mojej kariery biegacza, pogoda była wyjątkowa nieprzychylna. Co tu gadać, była paskudna. Do przebiegnięcia 20 km przy porywistym wietrze, zawiei i zamieci jak na biegunie północnym. Tak beznadziejnie mi jeszcze nie szło. Pogodziłem się z myślą, że przybiegnę ostatni, bo już wszyscy zdążyli mnie wyprzedzić, ale na ostatniej prostej przez ten zacinający deszcz ze śniegiem dostrzegłem za sobą wątłą postać z numerem startowym i przyprószoną śniegiem głową. Stoczyłem z tym zawodnikiem ostry bój i wygrałem z przewagą jakichś 200 metrów. To był Czech, a jego fryzura nie była przyprószona śniegiem, tylko siwizną, ponieważ był to starzec. Urodzony w 1928 roku, co sprawdziłem po powrocie do domu. Jeśli podejrzewacie, że wymyśliłem ten 1928 rok, by ubarwić tę opowieść, to dysponuję plikiem z Excela z oficjalnymi wynikami tych zawodów. 1976 – 1928 = 48. O tyle mniej więcej sekund wygrałem ze swoim bezpośrednim rywalem pamiętającym urzędującego prezydenta Tomasza Masaryka. Tak wyglądały początki.

Jacek Hugo-Bader jest ode mnie 20 lat starszy i 30 minut szybszy
Moja życiówka w maratonie to 3:56 w Warszawie. Wynik może nie rzuca na kolana i nigdy nie dawał nadziei na zawodowy kontrakt z Adidasem czy Reebokiem, ale pozwolił przybiec w 1/3 stawki, a przy odrobinie pewności siebie graniczącej z bezczelnością – rzucić w towarzystwie uwagę typu: "Tak, biegam maratony, ale tak na luzie: trzy godziny z kawałkiem to dla mnie żaden wyczyn. Oj, nie pamiętam swojej życiówki, nie mam głowy do liczb...".

To oczywiście zajęcie amatorskie, ale dające mnóstwo frajdy. Start w biegu z udziałem 10 tysięcy uczestników i z dopingującymi wzdłuż całej trasy warszawiakami oraz zespołami muzycznymi od ostrego grunge'u przez reggae, chór akademicki i black metal z metą na Stadionie Narodowym to jest odjazd porównywalny z... no wiecie, z czym (mogą to czytać nieletni). Nie dziwcie się euforii wycieńczonych maratończyków, bo to jest naturalna reakcja organizmu: podczas takiego wysiłku połączonego z niezwykłą oprawą imprezy w mózgu długodystansowca wydzielają się endorfiny. Czysta fizjologia, oni nie są naćpani.

Do maratonu należy się odpowiednio przygotować. Można realizować profesjonalne plany treningowe albo zastosować metodę "na Forresta Gumpa". Pamiętacie ten monolog?

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać. Pobiegłem do końca drogi, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że pobiegnę na koniec miasta. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez hrabstwo Greenbow. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie przebiec przez cały stan Alabama? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Alabamę. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do oceanu. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym zawrócić i biec dalej. Kiedy dotarłem do drugiego oceanu, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym równie dobrze zawrócić i biec z powrotem. Kiedy się zmęczyłem, szedłem spać. Kiedy zgłodniałem, jadłem. Kiedy musiałem pójść do... no wie pani... to szedłem.

Pewnego sobotniego popołudnia, jesienną porą wybrałem się na przebieżkę. Oto moja relacja:

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać po Raciborzu. Wyruszyłem z Katowickiej i pobiegłem do rynku, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że opuszczę diecezję opolską i pobiegnę do Brzezia w diecezji katowickiej. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez powiat wodzisławski. Tak znalazłem się w Rydułtowach. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie dobiec do powiatu rybnickiego? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Niewiadom. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do ronda Liévin. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym pobiec do ronda Gliwickiego. Kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym odwiedzić znajomych Wacława i Martynę. Tak uczyniłem. Wypiłem u nich cztery herbaty, zeżarłem wszystkie słodycze i postanowiłem pobiec do Raciborza, bo zrobiło się późno. Wyruszyłem w drogę powrotną, ale na myśl o kolejnych 30 km poczułem dziwne mrowienie w łydkach i udałem się na dworzec kolejowy. Do Raciborza wróciłem pociągiem. W pociągu, kiedy musiałem pójść do... no wiecie... to szedłem.

Jednego popołudnia przebiegłem diecezje opolską i katowicką
oraz powiaty raciborski, wodzisławski i rybnicki. Biegając, zwiedziłem
też wiele miasteczek i wsi na południu Polski i w Czechach, a także
kilka dzielnic Warszawy (na zdjęciu biegacze na moście Poniatowskiego)
Po 18 miesiącach treningów i licznych startach biegowych zrzuciłem wagę do 67,5 kg, czyli ubyło mnie około 1/3, co jednak było lekką przesadą. Kolega z pracy (ten sam, u którego w domu pochłonąłem wszystkie węglowodany proste) rozpowiadał wszystkim, że "Daniel tak wygląda, ponieważ jest ciężko chory i zostało mu parę miesięcy życia". Nie pierwszy i nie ostatni raz zaprezentował tak osobliwe poczucie humoru. Tak sobie myślę, że ja nigdy nie pracowałem z normalnymi ludźmi... Zagroziłem, że jak będzie rozgłaszał, że na mnie już pora i powoli żegnam się z tym światem, to przybiegnę do niego z Raciborza 24 grudnia, a wtedy na herbacie i czekoladkach się nie skończy, bo zasiądę do wigilijnej wieczerzy i nie wiem, jak wytłumaczy dzieciom, że zamierza przepędzić z domu strudzonego wędrowca. Dodatkowo o północy zarządzę rodzinną przebieżkę na pasterkę do bazyliki św. Antoniego.

Kiedy uznałem, że mój wynik z trójką z przodu jest zupełnie przyzwoity, w jednaj z książek Jacka Hugo-Badera przeczytałem, że podczas wyprawy do byłych republik Związku Radzieckiego wziął udział w miejscowym maratonie, ale potraktował go tak treningowo, wręcz rekreacyjnie, i przybiegł w 3:30. Miałem ochotę wyrzucić wszystkie jego książki, ale powstrzymałem złe emocje. Hugo-Bader jest prawie 20 lat starszy ode mnie i rekreacyjnie biega w tempie, które jest szczytem moich możliwości, pod warunkiem że porzucę metodę "na Forresta Gumpa" i zacznę profesjonalny cykl przygotowań.

Rówieśnik Hugo-Badera (a mój znajomy – myślę, że mogę zdradzić jego imię i nazwisko) Jan Nowak też biega poniżej 3:30. W 2011 roku błądziłem po Żoliborzu w poszukiwaniu biura zawodów. Niedaleko cytadeli zaczepiłem 60-latka, uczestnika maratonu, którego poznałem po pakiecie startowym z logo imprezy. Zapytałem o Centrum Olimpijskie przy Wybrzeżu Gdyńskim. Wywiązała się rozmowa, okazało się, że jest z Katowic. Zapytał, czy biegnie ktoś z Raciborza. Mówię mu, że widziałem na liście startowej takiego Janka, ale nazwisko pewnie nic mu nie powie. – Jasiu Nowak też biegnie?! Biegłem z nim w Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu i Dębnie! Muszę go jutro znaleźć przed startem, machniemy sobie tak bez spinki 3:30, może 3:25. A ty biegniesz na życiówkę czy rekreacyjnie? – No, ja też tak rekreacyjnie... 4:20, może 4:15. Bez spinki...