niedziela, 4 października 2015
Tajemnica ósmego przykazania
Pierwszą lekcję z konsekwencji bycia prawdomównym przerobiłem na WF-ie. Zgodnie z wolą Ducha Świętego oraz ducha fair play podczas gry w nogę przyznałem się do zagrania ręką w swoim polu karnym. Kiedy kolega z drużyny przeciwnej skwapliwie ustawiał piłkę na 11. metrze, koledzy z mojej drużyny zgodnie orzekli, że powinienem się leczyć, i wyjaśnili, że drobne oszustwa i boiskowe cwaniactwo to nieodłączne elementy gry w piłkę nożną. Zdałem sobie wtedy sprawę, że bezwzględne trzymanie się ósmego przykazania szalenie skomplikuje moje życie.
Mimo przeciwności wytrwałem w postanowieniu, ale z przykrością zaobserwowałem, że moja prawdomówność bywała źródłem cierpienia bliźnich. Gdzieś tak w połowie podstawówki kuzynka po raz pierwszy samodzielnie upiekła ciasto i cała rodzina prześcigała się w komplementach, jaki to bajeczny smakołyk. Poproszony o opinię jako jedyny z całego towarzystwa zdobyłem się na szczerość i powiedziałem, że dawno nie jadłem czegoś tak paskudnego. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń... I bezgranicznego żalu w oczach kuzynki... Tego było już za wiele! Upewniłem się, czy rzeczywiście zawsze muszę mówić prawdę. Rodzice, dziadkowie i ksiądz Józef nie pozostawiali złudzeń. Zawsze.
Jak zapewne się domyślacie, życie zweryfikowało moje zobowiązanie z początku podstawówki i szczerością zacząłem gospodarować jak każdy normalny człowiek, bo przecież czasem stajemy w obliczu takich sytuacji, w których po prostu należy być umiarkowanie prawdomównym. Niestety, z prawdą mijam się tak nieudolnie jak Woody Allen w filmie "Tajemnica morderstwa na Manhattanie", w którym Larry (Woody Allen) i Carol (Diane Keaton) usiłują przechytrzyć recepcjonistę i dostać się do hotelowego pokoju, by rozwiązać zagadkę śmierci Lilian, uroczej starszej sąsiadki. W tym celu Larry przedstawia się jako policjant, okazuje na ułamek sekundy niby to służbową legitymację i zapewnia, że niedawno znieśli dolny limit wzrostu dla funkcjonariuszy. Jeśli widzieliście tę scenę, to dysponujecie przybliżonym obrazem tego, jak radzę sobie z blefowaniem.
Jak wspomniałem, staram się od czasu do czasu kłamać, bo inaczej nie mógłbym w społeczeństwie normalnie funkcjonować, jednak z przypadłości bycia prawdomównym nie potrafię się do końca wyzwolić. Myślałem nawet o pozwaniu siostry Justyny, przez którą całkowicie nie radzę sobie ze ściemnianiem, blagierką, kantowaniem, łgarstwem, matactwem i krętactwem.
Pierwszą znaczącą próbę oszustwa podjąłem w liceum. Zaobserwowałem, jak koledzy dopisują w dzienniku lekcyjnym oceny i usprawiedliwiają nieobecności. Nieczęsto nadarzała się taka okazja, ale kiedy już dorwali dziennik w swoje ręce, to w ciągu minuty sprawiali, że nie byli już zagrożeni z fizyki, a i z językiem niemieckim radzili sobie nad wyraz przyzwoicie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przyłapano ich na tych szwindlach. W klasie maturalnej postanowiłem dołączyć do tych fałszerzy: nieobecność na jednej (jednej!) lekcji przerobiłem na spóźnienie. Wychowawczyni od razu to zauważyła. Naturalnie tylko tę moją poprawkę. Uwierzycie?! Efekt był taki, że zostałem po lekcjach i musiałem się do tego przyznać. Zasiadłem z panią Bogusławą w sali matematycznej i usłyszałem: – Danielu... Wiem, że dopisałeś w dzienniku "s". Po prostu przyznaj się do tego i będzie po sprawie. Nie wyciągnę żadnych konsekwencji. Będziemy tu siedzieć tak długo, aż się przyznasz.
Jezu Chryste...! 18-letni koń siedzi vis-à-vis swojej wychowawczyni i idzie w zaparte, że nie majstrował przy obecnościach w dzienniku lekcyjnym. Po godzinie się przyznałem. Nie dość, że poczułem się wtedy jak siedmiolatek, któremu zakonnica klaruje, że nie wolno kłamać, to w dodatku towarzyszyła tej niedorzecznej sytuacji myśl, że nikt mi w to nie uwierzy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz