niedziela, 4 października 2015

Tajemnica ósmego przykazania

Regularnie podejmuję próby mijania się z prawdą, ale jestem w tym tak
wiarygodny jak Larry (Woody Allen) podający się za gliniarza. Na zdjęciu
z Carol (Diane Keaton), która wciągnęła męża w kryminalną awanturę
Dosłowne i uporczywe przestrzeganie dekalogu może wywrócić życie siedmiolatka do góry nogami. Kiedy siostra Justyna oznajmiła na lekcji religii, że zawsze należy mówić prawdę, zapewne nie zdawała sobie sprawy, że zaszczepiła we mnie weredyzm. I to w wersji ortodoksyjnej. Bardzo polubiłem siostrę Justynę (wpisała się do mojego pamiętnika!) i postanowiłem, że sprostam wymaganiu, by nigdy, ale to nigdy nie skłamać. Po pierwsze, takim postępowaniem uraduję serce Pana Jezusa, po drugie, za dozgonną prawdomówność jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół obiecuje życie wieczne w niebie. Uczciwie przedstawione warunki i przejrzystość argumentacji trafiły na podatny grunt. Wiedziony perspektywą życia w niebie nie spostrzegłem, że w moim życiu doczesnym rozpętało się prawdziwe piekło.

Pierwszą lekcję z konsekwencji bycia prawdomównym przerobiłem na WF-ie. Zgodnie z wolą Ducha Świętego oraz ducha fair play podczas gry w nogę przyznałem się do zagrania ręką w swoim polu karnym. Kiedy kolega z drużyny przeciwnej skwapliwie ustawiał piłkę na 11. metrze, koledzy z mojej drużyny zgodnie orzekli, że powinienem się leczyć, i wyjaśnili, że drobne oszustwa i boiskowe cwaniactwo to nieodłączne elementy gry w piłkę nożną. Zdałem sobie wtedy sprawę, że bezwzględne trzymanie się ósmego przykazania szalenie skomplikuje moje życie.

Mimo przeciwności wytrwałem w postanowieniu, ale z przykrością zaobserwowałem, że moja prawdomówność bywała źródłem cierpienia bliźnich. Gdzieś tak w połowie podstawówki kuzynka po raz pierwszy samodzielnie upiekła ciasto i cała rodzina prześcigała się w komplementach, jaki to bajeczny smakołyk. Poproszony o opinię jako jedyny z całego towarzystwa zdobyłem się na szczerość i powiedziałem, że dawno nie jadłem czegoś tak paskudnego. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń... I bezgranicznego żalu w oczach kuzynki... Tego było już za wiele! Upewniłem się, czy rzeczywiście zawsze muszę mówić prawdę. Rodzice, dziadkowie i ksiądz Józef nie pozostawiali złudzeń. Zawsze.

Jak zapewne się domyślacie, życie zweryfikowało moje zobowiązanie z początku podstawówki i szczerością zacząłem gospodarować jak każdy normalny człowiek, bo przecież czasem stajemy w obliczu takich sytuacji, w których po prostu należy być umiarkowanie prawdomównym. Niestety, z prawdą mijam się tak nieudolnie jak Woody Allen w filmie "Tajemnica morderstwa na Manhattanie", w którym Larry (Woody Allen) i Carol (Diane Keaton) usiłują przechytrzyć recepcjonistę i dostać się do hotelowego pokoju, by rozwiązać zagadkę śmierci Lilian, uroczej starszej sąsiadki. W tym celu Larry przedstawia się jako policjant, okazuje na ułamek sekundy niby to służbową legitymację i zapewnia, że niedawno znieśli dolny limit wzrostu dla funkcjonariuszy. Jeśli widzieliście tę scenę, to dysponujecie przybliżonym obrazem tego, jak radzę sobie z blefowaniem.

Jak wspomniałem, staram się od czasu do czasu kłamać, bo inaczej nie mógłbym w społeczeństwie normalnie funkcjonować, jednak z przypadłości bycia prawdomównym nie potrafię się do końca wyzwolić. Myślałem nawet o pozwaniu siostry Justyny, przez którą całkowicie nie radzę sobie ze ściemnianiem, blagierką, kantowaniem, łgarstwem, matactwem i krętactwem.

Pierwszą znaczącą próbę oszustwa podjąłem w liceum. Zaobserwowałem, jak koledzy dopisują w dzienniku lekcyjnym oceny i usprawiedliwiają nieobecności. Nieczęsto nadarzała się taka okazja, ale kiedy już dorwali dziennik w swoje ręce, to w ciągu minuty sprawiali, że nie byli już zagrożeni z fizyki, a i z językiem niemieckim radzili sobie nad wyraz przyzwoicie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przyłapano ich na tych szwindlach. W klasie maturalnej postanowiłem dołączyć do tych fałszerzy: nieobecność na jednej (jednej!) lekcji przerobiłem na spóźnienie. Wychowawczyni od razu to zauważyła. Naturalnie tylko tę moją poprawkę. Uwierzycie?! Efekt był taki, że zostałem po lekcjach i musiałem się do tego przyznać. Zasiadłem z panią Bogusławą w sali matematycznej i usłyszałem: – Danielu... Wiem, że dopisałeś w dzienniku "s". Po prostu przyznaj się do tego i będzie po sprawie. Nie wyciągnę żadnych konsekwencji. Będziemy tu siedzieć tak długo, aż się przyznasz.

Jezu Chryste...! 18-letni koń siedzi vis-à-vis swojej wychowawczyni i idzie w zaparte, że nie majstrował przy obecnościach w dzienniku lekcyjnym. Po godzinie się przyznałem. Nie dość, że poczułem się wtedy jak siedmiolatek, któremu zakonnica klaruje, że nie wolno kłamać, to w dodatku towarzyszyła tej niedorzecznej sytuacji myśl, że nikt mi w to nie uwierzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz