niedziela, 9 sierpnia 2015

Z pamiętnika maratończyka, czyli 1976 – 1928 = 48, a 98,5 – 67,5 = 31

Forrest Gump przebiegł hrabstwo Greenbow, stan Alabama, a następnie całe Stany Zjednoczone od Atlantyku po Pacyfik
Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyce. Jeszcze raz... Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyczce. Tylko dwie litery więcej, a jaka różnica. Matematyczka z liceum ma na imię Bogusława i była moją wychowawczynią. Spotkałem ją w 2007 roku na ulicy Słowackiego.

Nigdy nie miałem problemów z utrzymaniem prawidłowej wagi, bo zawsze uprawiałem sport. Tak się złożyło, że od 2004 roku coraz mniej uwagi poświęcałem wysiłkowi fizycznemu, a coraz więcej regularnym wizytom w przybytku u nazwie Nazar Kebab. Wiedziałem, że przez ostatnie trzy lata bardzo przytyłem, bo mam w domu lustro, ale tej zmiany z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, a nawet z miesiąca na miesiąc nie widać. Kiedy po niedzielnym obiedzie u mamy tak z ciekawości stanąłem na wadze, oczom moim ukazał się wynik, którego nie chcę pamiętać: 98,5 kg. Gdybym po deserze, który stanął mi w gardle, udał się do moich tureckich przyjaciół i dopchał się kebabem, uzyskałbym równe 100 kg. Wieczorem przejrzałem zdjęcia z ostatnich rodzinnych wypadów i z przykrością stwierdziłem: no faktycznie, wieloryb... Zastanawiałem się, czemu przypisać ten dobrobyt, który objawił się przyrostem tkanki tłuszczowej. Zapewne wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej i rządom PiS-LPR-Samoobrona, na pewno nie koalicji PO-PSL, bo od jesieni 2007 roku zacząłem gwałtownie chudnąć.

Wróćmy do spotkania z panią Bogusławą na ulicy Słowackiego, którą lubię spacerować do centrum, ponieważ często spotykam na niej Reagana. Reagan to buldog (taki sam jak w serialu "Gliniarz i prokurator"), którego pani często zwraca się do niego słowami: "Reagan! Ty obszczymurze! Do nogi!". Ciekawe, czy za tekst "Duda! Ty obszczymurze! Do nogi!" można zarobić mandat. Muszę to kiedyś sprawdzić. Pani Bogusława na mój widok rzekła: "Daniel?! Ale ty... (synapsy pani Bogusi rozpoczęły intensywną pracę w poszukiwaniu słowa, które odpowiadałoby prawdzie i zarazem nie
sprawiło mi przykrości) ...zmężniałeś". Trzeba przyznać, że jak na matematyczkę wybrnęła z tej niezręcznej dla nas obojga sytuacji całkiem przytomnie.

W domu ponownie spojrzałem w lustro, jeszcze raz przejrzałem zdjęcia z ostatnich miesięcy i postanowiłem wrócić do swojej ukochanej piłki nożnej. Co czwartek po pracy grałem ze znajomymi i grupą rybnickich samorządowców na treningowym boisku ROW-u Rybnik. W roli VIP-a od czasu do czasu pojawiał się trzy razy ode mnie grubszy poseł Grzegorz Janik, który występował w czerwonym dresie z napisem "Sejm RP". Widok rozpędzonej czerwonej kuli usiłującej wyhamować przed linią końcową boiska już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przymrużcie oczy i wyobraźcie sobie czerwonego boeinga 747 tuż po wylądowaniu. Tak to mniej więcej wyglądało...

Mój pierwszy oficjalny bieg to półmaraton Kietrz – Rohov – Kietrz, a dalej poszło już gładko: Maraton Warszawski (czterokrotnie), 15 km w Jaworznie, liczne biegi na 10 km na południu Polski i coraz więcej półmaratonów (w tym Rybnicki Półmaraton Księżycowy, którego trasa wiodła obok Nazar Kebabu, i to trzykrotnie, bo to były trzy pętle po 7,5 km). Były też biegi przełajowe w Czechach, Běh Zámeckým Parkem w Krawarzu (cztery pętle wokół zamku przez pole golfowe), Zimní Běh Kobeřicemi, Kobeřický Půlmaratón i Kobeřická Dvacítka. Z tym ostatnim biegiem wiąże się zabawna historia. To były początki mojej kariery biegacza, pogoda była wyjątkowa nieprzychylna. Co tu gadać, była paskudna. Do przebiegnięcia 20 km przy porywistym wietrze, zawiei i zamieci jak na biegunie północnym. Tak beznadziejnie mi jeszcze nie szło. Pogodziłem się z myślą, że przybiegnę ostatni, bo już wszyscy zdążyli mnie wyprzedzić, ale na ostatniej prostej przez ten zacinający deszcz ze śniegiem dostrzegłem za sobą wątłą postać z numerem startowym i przyprószoną śniegiem głową. Stoczyłem z tym zawodnikiem ostry bój i wygrałem z przewagą jakichś 200 metrów. To był Czech, a jego fryzura nie była przyprószona śniegiem, tylko siwizną, ponieważ był to starzec. Urodzony w 1928 roku, co sprawdziłem po powrocie do domu. Jeśli podejrzewacie, że wymyśliłem ten 1928 rok, by ubarwić tę opowieść, to dysponuję plikiem z Excela z oficjalnymi wynikami tych zawodów. 1976 – 1928 = 48. O tyle mniej więcej sekund wygrałem ze swoim bezpośrednim rywalem pamiętającym urzędującego prezydenta Tomasza Masaryka. Tak wyglądały początki.

Jacek Hugo-Bader jest ode mnie 20 lat starszy i 30 minut szybszy
Moja życiówka w maratonie to 3:56 w Warszawie. Wynik może nie rzuca na kolana i nigdy nie dawał nadziei na zawodowy kontrakt z Adidasem czy Reebokiem, ale pozwolił przybiec w 1/3 stawki, a przy odrobinie pewności siebie graniczącej z bezczelnością – rzucić w towarzystwie uwagę typu: "Tak, biegam maratony, ale tak na luzie: trzy godziny z kawałkiem to dla mnie żaden wyczyn. Oj, nie pamiętam swojej życiówki, nie mam głowy do liczb...".

To oczywiście zajęcie amatorskie, ale dające mnóstwo frajdy. Start w biegu z udziałem 10 tysięcy uczestników i z dopingującymi wzdłuż całej trasy warszawiakami oraz zespołami muzycznymi od ostrego grunge'u przez reggae, chór akademicki i black metal z metą na Stadionie Narodowym to jest odjazd porównywalny z... no wiecie, z czym (mogą to czytać nieletni). Nie dziwcie się euforii wycieńczonych maratończyków, bo to jest naturalna reakcja organizmu: podczas takiego wysiłku połączonego z niezwykłą oprawą imprezy w mózgu długodystansowca wydzielają się endorfiny. Czysta fizjologia, oni nie są naćpani.

Do maratonu należy się odpowiednio przygotować. Można realizować profesjonalne plany treningowe albo zastosować metodę "na Forresta Gumpa". Pamiętacie ten monolog?

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać. Pobiegłem do końca drogi, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że pobiegnę na koniec miasta. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez hrabstwo Greenbow. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie przebiec przez cały stan Alabama? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Alabamę. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do oceanu. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym zawrócić i biec dalej. Kiedy dotarłem do drugiego oceanu, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym równie dobrze zawrócić i biec z powrotem. Kiedy się zmęczyłem, szedłem spać. Kiedy zgłodniałem, jadłem. Kiedy musiałem pójść do... no wie pani... to szedłem.

Pewnego sobotniego popołudnia, jesienną porą wybrałem się na przebieżkę. Oto moja relacja:

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać po Raciborzu. Wyruszyłem z Katowickiej i pobiegłem do rynku, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że opuszczę diecezję opolską i pobiegnę do Brzezia w diecezji katowickiej. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez powiat wodzisławski. Tak znalazłem się w Rydułtowach. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie dobiec do powiatu rybnickiego? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Niewiadom. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do ronda Liévin. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym pobiec do ronda Gliwickiego. Kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym odwiedzić znajomych Wacława i Martynę. Tak uczyniłem. Wypiłem u nich cztery herbaty, zeżarłem wszystkie słodycze i postanowiłem pobiec do Raciborza, bo zrobiło się późno. Wyruszyłem w drogę powrotną, ale na myśl o kolejnych 30 km poczułem dziwne mrowienie w łydkach i udałem się na dworzec kolejowy. Do Raciborza wróciłem pociągiem. W pociągu, kiedy musiałem pójść do... no wiecie... to szedłem.

Jednego popołudnia przebiegłem diecezje opolską i katowicką
oraz powiaty raciborski, wodzisławski i rybnicki. Biegając, zwiedziłem
też wiele miasteczek i wsi na południu Polski i w Czechach, a także
kilka dzielnic Warszawy (na zdjęciu biegacze na moście Poniatowskiego)
Po 18 miesiącach treningów i licznych startach biegowych zrzuciłem wagę do 67,5 kg, czyli ubyło mnie około 1/3, co jednak było lekką przesadą. Kolega z pracy (ten sam, u którego w domu pochłonąłem wszystkie węglowodany proste) rozpowiadał wszystkim, że "Daniel tak wygląda, ponieważ jest ciężko chory i zostało mu parę miesięcy życia". Nie pierwszy i nie ostatni raz zaprezentował tak osobliwe poczucie humoru. Tak sobie myślę, że ja nigdy nie pracowałem z normalnymi ludźmi... Zagroziłem, że jak będzie rozgłaszał, że na mnie już pora i powoli żegnam się z tym światem, to przybiegnę do niego z Raciborza 24 grudnia, a wtedy na herbacie i czekoladkach się nie skończy, bo zasiądę do wigilijnej wieczerzy i nie wiem, jak wytłumaczy dzieciom, że zamierza przepędzić z domu strudzonego wędrowca. Dodatkowo o północy zarządzę rodzinną przebieżkę na pasterkę do bazyliki św. Antoniego.

Kiedy uznałem, że mój wynik z trójką z przodu jest zupełnie przyzwoity, w jednaj z książek Jacka Hugo-Badera przeczytałem, że podczas wyprawy do byłych republik Związku Radzieckiego wziął udział w miejscowym maratonie, ale potraktował go tak treningowo, wręcz rekreacyjnie, i przybiegł w 3:30. Miałem ochotę wyrzucić wszystkie jego książki, ale powstrzymałem złe emocje. Hugo-Bader jest prawie 20 lat starszy ode mnie i rekreacyjnie biega w tempie, które jest szczytem moich możliwości, pod warunkiem że porzucę metodę "na Forresta Gumpa" i zacznę profesjonalny cykl przygotowań.

Rówieśnik Hugo-Badera (a mój znajomy – myślę, że mogę zdradzić jego imię i nazwisko) Jan Nowak też biega poniżej 3:30. W 2011 roku błądziłem po Żoliborzu w poszukiwaniu biura zawodów. Niedaleko cytadeli zaczepiłem 60-latka, uczestnika maratonu, którego poznałem po pakiecie startowym z logo imprezy. Zapytałem o Centrum Olimpijskie przy Wybrzeżu Gdyńskim. Wywiązała się rozmowa, okazało się, że jest z Katowic. Zapytał, czy biegnie ktoś z Raciborza. Mówię mu, że widziałem na liście startowej takiego Janka, ale nazwisko pewnie nic mu nie powie. – Jasiu Nowak też biegnie?! Biegłem z nim w Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu i Dębnie! Muszę go jutro znaleźć przed startem, machniemy sobie tak bez spinki 3:30, może 3:25. A ty biegniesz na życiówkę czy rekreacyjnie? – No, ja też tak rekreacyjnie... 4:20, może 4:15. Bez spinki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz