sobota, 26 września 2015

Wojna niemiecko-niemiecka pod flagą biało-czerwoną

Emigrant zarobkowy z Polski ma numer 9. Tyle minut zajęło
mu sponiewieranie drużyny z Wolfsburga
Parę dni temu znajomy podzielił się na Facebooku wrażeniami z telewizyjnej debaty o uchodźcach. Propozycję prezenterów, by widzowie wyrazili swoją opinię, tweetując, skomentował dość przytomnie: przy obecnym zbanalizowaniu informacji 140 znaków to stanowczo za dużo. O jakieś 120.

Po obejrzeniu programu doszedł do zaskakujących wniosków, z którymi trudno się nie zgodzić:

– uchodźca, którego nie chcemy wpuścić, to emigrant
– emigrant, którego chcemy wpuścić, to uchodźca
– emigrant, który strzela pięć bramek w dziewięć minut, to ambasador

Analizę telewizyjnej debaty zaczęto komentować, udostępniać i lajkować. Zastanawiano się, czy emigrant Lewandowski to ambasador, czy może podwójny ambasador. Nie zapominajmy, że nastrzelał goli niemieckiej drużynie, ale i dla niemieckiej drużyny, więc może stosowniejsze byłoby określenie: podwójny agent.

W obecnej beznadziejnej sytuacji Volkswagena wyczyn Lewandowskiego, który zaaplikował drużynie z Wolfsburga pięć bramek strzelonych z szybkością karabinu maszynowego, możemy śmiało nazwać czynem niehumanitarnym. Wiele wskazuje na to, że działał nie tylko na rzecz Bayernu Monachium, ale także bezpośredniego konkurenta koncernu z Wolfsburga, czyli BMW z siedzibą w Monachium. Przypadek...?

Nie dość, że cały świat bezskutecznie usiłuje zmierzyć się z kryzysem imigracyjnym, to za sprawą skromnego piłkarza z Polski może stanąć w obliczu jeszcze większego zagrożenia, ponieważ od sformułowania "Polski napastnik na oczach oniemiałego z zachwytu świata z łatwością rozgrywa główne siły Bundesligi" już tylko krok do stwierdzenia "Świat w milczeniu przygląda się polskiej linii napadu, jak bez trudu radzi sobie z siłami Bundeswehry". Wystarczy jedno nieścisłe tłumaczenie na linii Berlin – Moskwa bądź Waszyngton – Bruksela i mamy trzecią wojnę światową.

środa, 23 września 2015

Mielensäpahoittaja, czyli logotyp prawdę ci powie

Antti Litja i Mari Perankoski, czyli tetryk i jego synowa karierowiczka
Byłem wczoraj ze znajomymi w kinie na fińskiej komedii „Mielensäpahoittaja”. W recenzji wyczytałem, że to opowieść o trudnych rodzinnych relacjach i nostalgiczne wspomnienie czasów minionych. Reżyser chciał oddać hołd swojemu ojcu, który miał ciężki charakter i trudne do przezwyciężenia natręctwa. Istota poruszanego tematu mogłaby przytłoczyć, gdyby nie została potraktowana z przymrużeniem oka, w sposób lekki, szczery i uniwersalny.

Wszystko się zgadza, może poza polskim tytułem filmu: „Stary człowiek i może”. Dystrybutorowi najwyraźniej zabrakło inwencji i zaproponował tłumaczenie tak zgrabne i inteligentne jak dowcipy opowiadane w osiedlowym barze. Tak czy siak film godny polecenia – co prawda reklamowany jako komedia, ale jest w nim pewien rodzaj melancholii, refleksja na temat miłości i tęsknoty za prostszym światem.

Przed wejściem do kina przejrzałem repertuar i oczom moim ukazał się plakat filmu „Czy naprawdę wierzysz?”. Nie było żadnej recenzji, bo to w końcu plakat, za to widniały na nim logotypy marek, które objęły nad filmem patronat medialny:

– „Niedziela” (tygodnik katolicki)
– „Egzorcysta” (miesięcznik reklamujący się hasłem: „Pismo ludzi wolnych”)
– „Idziemy” (tygodnik katolicki)
Prodoks Delectio (katalog wysyłkowy dla duszpasterzy)
gloria24.pl
Katolicka Agencja Informacyjna
opoka.org.pl
przeznaczeni.pl („Łączymy ludzi z wartościami”)

Przyznacie, że grupa docelowa precyzyjnie zdefiniowana. Idealnym targetem jest szukający drugiej połówki duszpasterz, rozczytany zakupoholik, śledzący komunikaty episkopatu i lubiący być na bieżąco z oficjalnym stanowiskiem Kościoła w różnych kwestiach, interesujący się zaburzeniami transowymi i opętaniowymi. Rzut oka na kilka znaków towarowych i od razu człowiek wie, do kogo film jest adresowany i jakiej z grubsza fabuły powinien się spodziewać. Nie trzeba zawracać sobie głowy jakimiś recenzjami czy opiniami znajomych, którzy widzieli film.

Po wejściu do kina sięgnąłem po „Informator Kin Studyjnych” (32 strony recenzji na kredowym papierze), broszurę „Karbala – pakiet edukacyjny” (40 stron, kredowy papier) oraz trzy kartki z recenzjami filmów Klubu Konesera od września do listopada, co daje sumę 75 stron. Dacie wiarę?! 75 stron... Regularnie zapoznaję się ze statystykami czytelnictwa w Polsce i wyszło mi, że przyswojenie tylu stron tekstu statystycznemu Polakowi zajmuje dwa lata.

W trosce o wzrok i czas rodaków proponuję, by zaprzestano publikowania recenzji. Przestańmy udawać, że współczesnym światem nie rządzi kultura obrazkowa! Te małe znaczki u dołu plakatu w zupełności wystarczą.

Oto moje propozycje patronatów medialnych dwóch znanych filmów:

Forrest Gump” (USA, 1994)
bieganie.pl
Apple Inc.
Makłowicz w podróży: „Krewetki na 1001 sposobów”
savannah.com
Społeczny Komitet ds. AIDS
alabama.gov
abcwietnam.pl
Polska Superliga Tenisa Stołowego

„Dług” (Polska, 1999)
Polski Związek Windykacji
Jak nie wpaść w spiralę zadłużenia (coaching)
asertywni.pl
Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”
militaria.pl
expander.pl (doradztwo finansowe)
– „Jak nie ulegać innym, czyli nie daj się szantażyście” (bestseller)
skutery.com

poniedziałek, 21 września 2015

Drugi raz nie zaproszą nas wcale

Niestety, to prawda...
Doskonale zdaję sobie sprawę, że ten durnowaty scenariusz, w który wszyscy jesteśmy uwikłani, z wątpliwym happy endem polegającym na tym, że po śmierci idziemy do nieba (albo jeszcze bardziej dyskusyjnym finałem: że idziemy do czyśćca lub piekła), jest pozbawiony sensu i lepiej o tym za wiele nie rozmyślać.

Poza tą kwestią niczym się nie przejmuję. Z niepokojem zauważyłem, że nikt i nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, a nawet zdenerwować. Nie zawsze tak było. Punktem zwrotnym okazał się mój czwarty Maraton Warszawski we wrześniu 2012 roku. Tydzień przed startem złapałem kontuzję kolana, ale miałem już opłaconą podróż do Warszawy, hotel na weekend i startowe. Nie chciałem, by ta kasa przepadła, więc przebiegłem na środkach przeciwbólowych. Właściwie przetruchtałem, bo o zbliżeniu się do życiówki 3:56 z 2010 roku nawet nie było mowy. Na takich biegaczy zwykło się mówić „udziałowcy”, bo liczy się dla nich udział, a nie wynik. Na trasie biegu faszerowałem się kolejnymi ibupromami i na metę na Stadionie Narodowym wpadłem w stanie baśniowym. Drogę do hotelu pamiętam już tak średnio. Znieczulony tabletkami zapadłem w wielogodzinny sen i po przebudzeniu moje życie zupełnie się odmieniło.

Nagle przestała mnie wkurzać polska polityka i już kompletnie się nią nie interesuję. Udzielę Wam – jak Warren, przyjaciel rodziny Owensów – dobrej rady: nie wdawajcie się w te głupkowate spory, ponieważ dyskusja na tematy polityczne w Polsce jest bezcelowa! Nie traćcie na to czasu! Zamiast tego lepiej pobiegajcie albo posłuchajcie muzyki czy co tam lubicie robić. Nie wkurza mnie już sąsiad wygłaszający w windzie miniwykłady o Adolfie Hitlerze, bo wiem, że jest schorowany, a podróż z szóstego na parter trwa zaledwie kilkanaście sekund. Nie denerwują mnie wyprzedzające się na autostradzie tiry, a także ograniczeni umysłowo kierowcy zatrzymujący się przed rondem, którzy rozglądają się w lewo i w prawo. Uznałem, że to jest zabawne. Nie zirytował mnie nawet trener Nawałka, który w ostatnim meczu z Niemcami przetestował nowinkę taktyczną o roboczej nazwie „gra bez obrońców”.

Umiłowani! Wrzućcie na luz, spotykajcie się z przyjaciółmi, wydurniajcie się, oglądajcie dobre filmy, czytajcie tylko najlepsze książki, pijcie wino i whisky, podróżujcie, okazujcie prawdziwe uczucia. Drwijcie z wrogów, a jeśli wierzycie w Boga, to pozostańcie z nim w zgodzie. Jeśli lubicie, to uprawiajcie sport, nie myślcie zanadto o przyszłości, nie naprawiajcie świata i pozostańcie sobą.

Dobrze Wam radzę! Tego wszystkiego w niebie może zabraknąć: kawy, chivas regala (w piekle będzie trudno o lód), filmów Woody'ego Allena, butów biegowych, Wi-Fi, zapachu książki, niektórych przyjaciół, Ligi Mistrzów, ulubionych felietonistów, samochodów. Korzystajcie teraz! „Drugi raz nie zaproszą nas wcale”.

wtorek, 15 września 2015

Panna Samanta jest obecna, Jezus chce spać, czyli łączymy się z Filadelfią

W tym miejscu odrobiłem dwie lekcje: z asertywności i z angielskiego
Mam opinię wesołka i kpiarza, choć tak naprawdę jestem ciężkim przypadkiem melancholika i reprezentuję skrajny nurt egzystencjalizmu objawiającego się nieustannymi myślami o beznadziei istnienia. Co dziesięć minut zastanawiam się, po co tu żyjemy, skoro i tak umrzemy. Co to za idiotyczny plan?! Większość z nas nie zamierza nikogo skrzywdzić, a i tak krzywdzi. Zdarza się nam zranić najbliższych, choć tego nie planowaliśmy. Życie to pasmo przykrych niespodzianek. Przykład? Umawiasz się z doktorantką, Polką, która przyswoiła język polski w stopniu zadowalającym, i podczas czternastej randki dowiadujesz się, że używa partykuły przeczącej 'bynajmniej' w znaczeniu 'przynajmniej'. Dacie wiarę? Dokąd ten świat zmierza?!

Na szczęście Opatrzność obdarzyła mnie poczuciem humoru i procedurę wydobywania się ze stanu przygnębienia mam już opanowaną. To procedura dość osobliwa, bo na wiele zjawisk reaguję wesołością, która nieoczekiwanie przeradza się w niekontrolowany spazm śmiechu. W pierwszą głupawkę popadłem podczas pierwszokomunijnej mszy świętej, w trakcie której z dwoma kolegami, odstrzelonymi jak ja w szałowe garniturki, zastanawialiśmy się, co też mogą oznaczać litery IHS widniejące na ogromnej hostii zwisającej nad ołtarzem. Jacek, popisując się łaciną, zaczął: „Iesus...”. Andrzej okazał się zwolennikiem ortografii alternatywnej i zaproponował: „...hce”, a ja, zgodnie z aktualnym samopoczuciem, zakończyłem: „...spać”.

Po dwóch minutach podeszła do nas siostra zakonna i teatralnym szeptem, słyszalnym w całym kościele, poprosiła, żebyśmy się natychmiast uspokoili, co tylko wzmogło w nas rozbawienie. Po chwili już się nie śmialiśmy, tylko kwiczeliśmy i chrumkaliśmy. Zakonnica oznajmiła, że trzeciego ostrzeżenia nie będzie, bo po prostu wyciągnie nas za wszarz i Pana Jezusa będziemy do swoich serc przyjmować na przykościelnym parkingu. Fakt, że zdołaliśmy opanować rechot, tłumaczę interwencją Najwyższego.

Skłonność do zaraźliwego napadu śmiechu ma również mój kolega, który przez parę lat był nauczycielem. Kiedy sprawdzał obecność i nieuchronnie zbliżał się do nazwisk na literę „P”, prosił Wszechmogącego, by dodał mu sił i pozwolił wytrwać. Po słowach „Samanta Pokrywka...?” zasłaniał dłońmi usta, udawał, że kicha, a kiedy głupawka nie ustępowała, wychodził z sali. I tak przez cały rok szkolny... Gdybyście zobaczyli, jak zachowuje się podczas oglądania filmów z udziałem Bustera Keatona, uwierzylibyście, że panna Samanta regularnie, choć nieświadomie, była w stanie doprowadzać go do łez.

Kilkanaście lat temu odkryłem, że moje zachowanie może być źródłem niekontrolowanego napadu śmiechu, który trwa cały wieczór. W 1998 roku bawiłem w Stanach. Koleżanka przez parę dni zachęcała mnie do swobodnego rozmawiania po angielsku i nieprzejmowania się poprawnością układanych zdań, ponieważ Amerykanie nie zawracają sobie głowy następstwem czasów w mowie zależnej i nawet nie zwrócą uwagi, że powiedziałem coś w Past Perfect, a powinienem był w Past Perfect Continuous.

W piątkowy wieczór postanowiłem z kompanką zabawić się w Hard Rock Cafe w Atlancie. Przed knajpą, jak to w piątek, kłębiła się spora grupa chętnych do wejścia i od kilkunastu minut ta kolejka prawie nie ruszyła się z miejsca. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, by właśnie w tej chwili przełamać nieśmiałość i przetestować swój angielski. Pieczołowicie ułożyłem w głowie dwa zdania pełne pretensji co do organizacji w tym przybytku rozrywki i skierowałem je do piękności, którą wziąłem za hostessę. Po mojej uwadze zaniemówiła, podobnie jak większość stojących tam ludzi. Przystanęła, zrobiła wielkie oczy i bez słowa ruszyła do restauracji, a za nią jacyś panowie z kanciastymi walizkami. My również w końcu dostaliśmy się do środka, a godzinę później, już tak trochę wstawieni, dostrzegliśmy na środku knajpy lekkie zamieszanie: pojawił się telewizyjny sprzęt, operatorzy, a dziewczyna, którą zrugałem, okazała się telewizyjną prezenterką. Klienci lokalu wyjaśnili nam, że to taki program w MTV, w którym podczas weekendowych wieczorów prezentowane są poszczególne knajpy Hard Rock Cafe w różnych miastach i co jakiś czas wchodzą na antenę. Coś w stylu: jak bawi się Hard Rock Cafe w Bostonie, jak bawi się w Los Angeles, jak w Atlancie, teraz przenieśmy się do Filadelfii, a po następnym teledysku połączymy się z Nowym Jorkiem. I tak dalej...

Koleżanka dostała ataku śmiechu, a kiedy na chwilę ochłonęła, rzekła: – Bożyński, jesteś mistrzem! Wspiąłeś się na najwyższy poziom asertywności: opierdoliłeś gwiazdę MTV! I to po angielsku!

niedziela, 13 września 2015

Dyskretny urok jazdy parą

Mark Loram (po prawej) to jedyny indywidualny mistrz
świata, który w zwycięskim sezonie w 2000 roku nie
wygrał żadnej eliminacji Grand Prix. Swoimi występami
w ligach polskiej, brytyjskiej i szwedzkiej zainspirował
kierowców tirów do jazdy parą
Zastanawialiście się, czemu przypisać zachowanie kierowców tirów i samochodów dostawczych na autostradach, którzy niechętnie dają się wyprzedzić? To zwykła nieuprzejmość i utrudnianie ruchu drogowego czy może za tym procederem kryje się coś więcej? Wczoraj na trasie Frankfurt – Krapkowice doznałem swoistej iluminacji: to są prawdziwi fani speedwaya! Nie uprzykrzają życia kierowcom samochodów osobowych, tylko udoskonalają tzw. jazdę parą. Ta wymagająca i zarazem widowiskowa sztuka jest kwintesencją żużla, a my, podążając autostradą, chcąc nie chcąc bierzemy udział w zawodach. Od lat przeczuwałem, że wyczyny szoferów ciężarówek to coś znacznie bardziej złożonego, nie żadne tam drogowe chamstwo. Jak zwykle okazało się, że miałem rację. Kiedy to wczoraj sobie uświadomiłem, przestałem się denerwować, a zacząłem delektować precyzją, z jaką współpracują panowie tirowcy.

Kibice speedwaya wiedzą, o czym piszę, ale pozostałym Czytelnikom należy się słowo wyjaśnienia. Kiedy wchodzimy w delikatny łuk w lewo (o co na autostradzie trudno, ponieważ idea tej drogi opiera się na bezłukowości i bezkolizyjności i z założenia jest prosta jak umysł posłanki Marzeny Wróbel), możemy być pewni, że tir po lewej (na torze żużlowym ten od kredy) będzie najwyżej kilka metrów za bądź przed tym po prawej (od bandy), a kiedy podejmiemy próbę wyprzedzenia tych dżentelmenów, obydwa tiry natychmiast się zrównają, uszczelnią lukę, w którą zechcemy się zmieścić, i nici ze zdobycia 2 punktów. Na najbliższą stację benzynową tirowcy przyjadą na 5:1, mimo że nie rozwijają takiej prędkości jak ich rywale jadący za nimi osobówkami.

Kierowcy ciężarówek dysponują wolniejszym sprzętem, za to do perfekcji opanowali jazdę parową jak niegdyś Zbigniew Czerwiński czy Mariusz Staszewski, którzy niejednokrotnie radzili sobie z tak utytułowanymi zawodnikami jak Norweg Rune Holta czy Australijczyk Jason Crump (na zdjęciu po lewej), którzy zainwestowali w sprzęt przygotowany przez najlepszych tunerów. Tirowcy współpracują na autostradzie niczym przed laty Mark Loram z dowolnym juniorem ROW-u Rybnik, który po starcie zawsze na młodszego kolegę poczekał, przyblokował rywali i po mistrzowsku kontrolował cały wyścig, czasami wręcz wskazując młodemu żużlowcowi, jaki ma obrać tor jazdy. Mimo swej altruistycznej postawy często kończył zawody z kompletem punktów. W przeciwieństwie do innego mistrza świata, Nickiego Pedersena, który zostawiał kolegę z drużyny i samotnie wyrywał do przodu, a na końcu i tak wyprzedzał go niejaki Stanisław Burza.

Ułóż zdanie z wyrazami: transakcja, przyszłość, prośba

Beata Szydło: specjalistka ds. integracji europejskiej, ekspert ekonomiczny,
intendentka i znawczyni zagadnień związanych z fonetyką i fonologią
Beata Szydło zaprezentowała się jako specjalistka od integracji europejskiej, zastanawiając się przed kamerą, czy Polska wstąpiła do Unii w latach 80., czy może jednak na początku lat 90. (polityczni przeciwnicy upierają się przy roku 2004). Jest również cenioną ekspertką ekonomiczną i dowiodła, że zna się na sprawach gospodarczych jak mało kto (w 2011 roku zażądała od rządu wyjaśnień, dlaczego rośnie inflacja i bezrobocie, a spada PKB. Otrzymała odpowiedź: inflacja i bezrobocie zamiast rosnąć spadają, a PKB zamiast spadać rośnie). Dowiodła, że żadnej pracy się nie boi i w towarzystwie kamer wszystkich stacji informacyjnych wybrała się z Jarosławem Kaczyńskim na zakupy do spożywczaka przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie.

Szydło jest również niekwestionowaną mistrzynią dykcji i emisji głosu. Co prawda zamiast z przepony pani Beata mówi ze śledziony, ale nikt nie zaprzeczy, że barwę głosu ma wprost ujmującą (podobnie jak jej pryncypał).

Byłbym wdzięczny, gdyby słowo „transakcja” była łaskawa wymawiać: [tranzakcja], ponieważ w języku polskim występuje zjawisko upodobnienia fonetycznego, w którym spółgłoski bezdźwięczne zyskują dźwięczność, a dźwięczne – bezdźwięczność. Wszyscy wiemy, że w słowniku ortograficznym jest wyraźnie napisane „transakcja”, ale pod wpływem sąsiadującej spółgłoski dźwięcznej „n” wymawiamy spółgłoskę „z”, chociaż piszemy „s”. Zachodzi tu upodobnienie postępowe, udźwięcznienie. Inny przykład: piszemy „przyszłość”, wymawiamy [pszyszłość] – upodobnienie postępowe, ubezdźwięcznienie. Dla utrwalenia wiedzy jeszcze jeden przykład: piszemy „prośba”, wymawiamy [proźba] – upodobnienie wsteczne, udźwięcznienie.

Wiceprezes Szydło ze wzruszeniem w głosie opowiadała wczoraj o inauguracji roku szkolnego w podstawówce w Brzeszczach, do której uczęszczała. Mogła zostać na lekcji polskiego i przyswoić wiedzę z artykulacji głosek. Jeśli dobrze pamiętam, ten temat jest omawiany w szóstej klasie.

Pani Beato! Prośba na przyszłość: mówimy [tranzakcja].

środa, 9 września 2015

Wiedza o społeczeństwie, praskich mostach i obelgach po węgiersku

Charles (Hugh Grant) zamierzał pocieszyć żonatego kolegę,
ale mu nie wyszło. Na zdjęciu z Carrie (Andie MacDowell)
– Cześć! Co słychać? Jak tam twoja narzeczona?
– Nie jest już moją narzeczoną...
– Przykro mi, stary... Nie przejmuj się... I tak wszyscy wiedzieli, że cały czas dawała też Toby'emu.
– Jest teraz moją żoną...!

To dialog z filmu "Cztery wesela i pogrzeb". Charles zamierzał pocieszyć kolegę, jednak mu nie wyszło. Czy wam również zdarzyło się uczestniczyć w pogawędce, o której chcielibyście zapomnieć?

Kilkanaście lat temu koleżanka parę dni po zaręczynach zaprosiła wraz ze swoim narzeczonym znajomych, by pochwalić się pierścionkiem, pogadać o weselnych planach i poradzić się, czy sprzedać mieszkanie i kupić dom na obrzeżach miasta.

– Nie zgadniecie, gdzie mój misiaczek się oświadczył! – zagaiła przyszła panna młoda.
– Na moście Karola? – odpowiedziałem po sekundzie, od razu przepraszając, ponieważ odbiło mi się po zbyt obfitym łyku piwa.
– Skąd wiesz?!?! – wkurzyła się koleżanka, bo już na wstępie sympatycznie zapowiadającego się wieczoru szlag trafił miłą atmosferę, którą miały zbudować romantyczne opowieści o tym, jak kolega pada na kolana i łamiącym się głosem pyta swoją wybrankę, czy za niego wyjdzie, a my mieliśmy przez kwadrans zgadywać, gdzie też on się jej oświadczył.
– Wspominaliście ostatnio, że wybieracie się na weekend do Pragi, to sobie skojarzyłem – próbowałem ratować niezręczną dla nas wszystkich sytuację, ale zdałem sobie sprawę, że tylko się pogrążam.

To jest właśnie jeden z tych momentów, kiedy myślicie już tylko o jednym: jak z tego jubla wyjść po angielsku?

Przypomniałem sobie sytuację, z której również chciałem wymknąć się po angielsku, ale nie było dokąd. Mogłem co najwyżej skoczyć z mostu do Odry, bo miałem blisko. Na początku liceum wracałem z kumplem ze szkoły i całą drogę rozmawialiśmy tylko o jednym, a właściwie o jednej. O nauczycielce wiedzy o społeczeństwie i jej licznych walorach, niekoniecznie umysłowych. Oszczędzę wam szczegółów, ale pewnie domyślacie się, jak mogła przebiegać wymiana zdań między dwoma nastolatkami, którzy co trzy sekundy myślą tylko o jednym. Taki wiek, co wam będę tłumaczył... Niezręczność sytuacji polegała na tym, że obiekt naszych westchnień o bujnych piersiach i krągłych biodrach podążał trzy kroki za nami. Kiedy zorientowaliśmy się, że profesorka od WoS-u przysłuchiwała się naszym planom miłego spędzenia z nią czasu, zapragnąłem, by kosmici natychmiast porwali mnie z ulicy Bosackiej w Raciborzu na orbitę okołoziemską. Komentarz nauczycielki był krótki: "Oj, chłopcy, chłopcy...".

Kiedy wspominamy z kolegą tę sytuację, to zrywamy boki, ale w 1991 roku nie było nam do śmiechu.

Michał Listkiewicz, zawodowy arbiter piłkarski i były prezes PZPN-u, u progu międzynarodowej kariery sędziował mecz kobiet Węgry – Norwegia. Zawodniczki nie przebierały w słowach, bo też boisko to nie filharmonia czy inny teatr. Od czasu do czasu z ust piłkarek padały pretensje okraszone przekleństwami. Pod adresem sędziego z Polski pojawiały się coraz wymyślniejsze obelgi, bo dziewczyny były przekonane, że mogą sobie na to pozwolić, wszak przeciętny Polak zna po węgiersku trzy słowa: tokaj, salami i gulasz. Po ostatnim gwizdku uśmiechnięty Listkiewicz poinformował Węgierki w ich języku, że jest absolwentem hungarystyki na Uniwersytecie Warszawskim i dawno nie słyszał takich wiązanek. Gdyby tylko zechciał, wykartkowałby całą drużynę, ale wolał posłuchać tego interesującego zestawu bluzgów. Zawodniczki zrobiły wielkie oczy i zaniemówiły. Zupełnie tak, jak ja i mój kompan, kiedy zorientowaliśmy się, że młoda nauczycielka wysłuchała naszych spostrzeżeń odnośnie jej niezaprzeczalnego seksapilu.

niedziela, 6 września 2015

Ważne są zasady: im głupsze, tym lepsze

Artyści Piwnicy pod Baranami śpiewają tekst Dezyderaty
Szanuję każdego człowieka. To nie jest pusta deklaracja. Mam w sobie niezmierzone pokłady empatii, potrafię wysłuchać wszystkich i naiwnie zakładam, że mają czyste intencje. Stosuję się do słów zawartych w Dezyderacie: "Wysłuchaj tego, co mówią inni: nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swoją opowieść". Wysłuchuję. Na przykład sąsiada emeryta, który udziela w windzie bezpłatnych miniwykładów o Adolfie Hitlerze. W takich momentach usiłuję słuchać przez telefon radiowej Trójki, ale między piętrami gubię zasięg i wtedy sąsiad wyjaśnia, że polska reprezentacja nie zremisowałaby dwukrotnie w eliminacjach do mundialu z jakąś Czarnogórą, gdyby rządził nami wujek Adolf.

Usiłuję sprostać postanowieniu, by szanować bliźniego swego, co wcale nie oznacza, że zaprzyjaźniam się z każdym napotkanym kretynem czy pierwszą lepszą idiotką tylko dlatego, że są moimi sąsiadami czy współpracownikami. Elementarny szacunek – tak. Bezrefleksyjna fraternizacja – nie. Kiedy zwróciłem koledze uwagę, że niepotrzebnie brata się przy wódce z pewnym dżentelmenem, usłyszałem, że ów jegomość może i jest lekko szurnięty, a dialog z nim przypomina rozmowę ze znakiem drogowym, ale "on mimo wszystko ma swoje zasady". To zupełnie jak Pablo Escobar, Pius XII i Marcin Dubieniecki – oni też mieli bądź mają swoje zasady. Dubienieckiemu postawiłbym flaszkę, bo uważam, że osobie, która zdecydowała się na tak brawurowy krok matrymonialny, nie wolno odmawiać alkoholu wysokoprocentowego. Wysłuchałbym pana Marcina przy wódce, tylko co by mi powiedział? Zapewne, że jest niewinny i tak naprawdę nie mają na niego dowodów. Już to kiedyś słyszałem z ust innego dżentelmena, który również ma swoje zasady. Dopiero wtedy doczytałem uważnie całą Dezyderatę, w której pojawia się zalecenie: "Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa". Od tamtej pory jestem ostrożny.

piątek, 4 września 2015

Staccato? Nie mówię, że nie

Dziennikarze opisują świat za pomocą zdań pojedynczych.
Jacek Gmoch opisuje grę piłkarzy za pomocą flamastrów
O tym, że zdania złożone wyszły z mody, a komunikacją międzyludzką zawładnęła kultura obrazkowa, przekonał mnie wiele lat temu mój szef, który posługiwał się polszczyzną pełną karkołomnych konstrukcji gramatycznych. W jego wypowiedziach brakowało a to orzeczenia, a to podmiotu, a najczęściej sensu. Okolicznik miejsca swobodnie zastępował okolicznikiem czasu, a bezokolicznik zawsze wygrywał z osobową formą czasownika.

Zapraszał pracowników do swojego gabinetu, mruczał coś pod nosem i rozrysowywał problem na kartce. To były jakieś gryzmoły przypominające dzieła twórców kubizmu analitycznego oraz prace Nikifora Krynickiego. Prawdę mówiąc, mimo wszystko wolałem, kiedy rysował, niż mówił.

Zastanawiam się, kto w telewizji zapoczątkował modę na rysowanie, które stopniowo miało wyprzeć kulturę słowa. Niemały w tym udział mieli Wiktor Zin, Edward Lutczyn i Szymon Kobyliński. W ślad za nimi podążył Jacek Gmoch, który zrezygnował z komunikacji werbalnej na rzecz gryzmołów. Tomasz Wołek jest jednym z ostatnich komentatorów sportowych, którzy o piłce nożnej opowiadają piękną polszczyzną, a o futbolu latynoamerykańskim językiem mocno rozpoetyzowanym. Jacek Gmoch używa do tego zestawu flamastrów, a dla – nomen omen – ubarwienia przekazu od czasu do czasu rzuca to swoje słynne "Nie mówię, że nie". Na pytanie, czy Polacy zostaną kiedyś mistrzami świata w piłce nożnej, pan Jacek odpowiedział: "Nie mówię, że nie". Na pytanie, czy obrazki zastąpią kiedyś słowo, odpowiadam: Nie mówię, że nie.

Znajomy dziennikarz zżymał się kiedyś na przełożonych, którzy konsekwentnie przeredagowywali mu zdania złożone na pojedyncze. Rozzłoszczony przeglądał gazetę i oznajmiał, że teraz jego teksty są napisane w rytmie staccato. Uważam, że te protesty były bezzasadne, ponieważ tak dziś wygląda dziennikarstwo, zwłaszcza dziennikarstwo portalowe, do którego zmierzają, z mniejszymi bądź większymi oporami, wszystkie gazety. Wygląda to tak: w portalu pojawia się zajawka w postaci możliwie krótkich zdań pojedynczych lub równoważnika zdania, a po kliknięciu ukazuje się news, czyli kompilacja dwóch newsów z konkurencyjnych portali. Przykład takiej zajawki: "To dopingowicz. Skorzystał na tym. Bolt czysty?". Prawda, jakie ładne staccato? Albo: "GPW na plusie. Niestraszne Chiny". Zmyślne, co nie? Ekonomiczne w treści i w formie. Kolejny przykład: "Dramat siedmioboistki. Skoczyła fenomenalnie. Cieszyła się, a potem...". W tym krótkim przekazie mamy niepowodzenie, radość, triumf i tajemnicę.

Współczesne newsy przypominają stary dowcip, w którym nauczycielka poleciła uczniom, by napisali opowiadanie zawierające cztery wątki: monarchię, seks, religię i tajemnicę. Dzieci zabierają się do pisania, ale Jasiu już po chwili oddaje kartkę, na której widnieje tekst: "Zgwałcono królową! Mój Boże! Kto to zrobił?!". Jakie zręczne staccato! Dziś Jasiu redaguje portalowe newsy.

wtorek, 1 września 2015

Szczęśliwego Castel Gandolfo

Jak żegnają się papieże? Właśnie tak
Publikowanie na Facebooku i blogu informacji z przymrużeniem oka może sprawić, że znajomi mogą spoglądać na autora nieufnie, a niektórzy nawet spode łba. Kiedy półżartem zasugerowałem, że przymierzam się do napisania książki, odezwało się paru znajomych z pytaniem, o czym będzie, czy o nich wspomnę i w jakim kontekście. Zdaję sobie sprawę, że w Polsce więcej ludzi napisało książkę, niż jakąkolwiek przeczytało, ale na razie poprzestanę na twórczości blogowej. Zawodowo i dla przyjemności przeczytałem wiele książek i gazet. Zaryzykuję twierdzenie, że więcej niż wszyscy uczestnicy niejednej procesji Bożego Ciała. Wiem, wiem... Przykład z procesją jest nie na miejscu. Zdaje się, że niechcący można zranić czyjeś uczucia religijne, a na to w kraju nad Wisłą jest paragraf. Nie ma żartów! Co drugie wystąpienie nowego prezydenta odbywa się w liturgicznym entourage'u: w tle widać ołtarz i jakichś diakonów bijących brawo. Tak było w ubiegłą niedzielę. Włączam telewizor, a w nim Duda woła: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi! Tej ziemi...". Zbaraniałem... Na szczęście prezydent tylko cytował Wojtyłę, przemawiając przed bramą Stoczni Szczecińskiej w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Wie ktoś może, dlaczego mówimy o porozumieniach sierpniowych? Dwa porozumienia podpisano w sierpniu, ale dwa we wrześniu. No ale wrzesień ma już swoją kampanię wrześniową. A październik rewolucję październikową. Która odbyła się w listopadzie... Zawiłości kalendarzowo-historyczne omówimy sobie innym razem.

O czym to ja pisałem? O nieostrożnym publikowaniu żartobliwych spostrzeżeń. Z tym naprawdę trzeba uważać. Aż dziw bierze, że nie ma kompleksowych rozwiązań prawnych usprawniających komunikację językową w Polsce. Można by dopisać kilka paragrafów do Ustawy o języku polskim. Na przykład: "Wszelkie treści w przestrzeni internetowej zawierające elementy ironii należy opatrywać klauzulą, że są ironiczne". Ustawodawca zatroszczył się o konsumentów, nakazując zamieszczanie informacji "Audycja zawiera lokowanie produktu" w serialach. Internautów nieświadomych szkodliwej działalności ciasteczkowego potwora postanowił uchronić adnotacją o plikach cookies. Zadbał również o nieletnich, zobowiązując nadawców telewizyjnych do zamieszczania w lewym górnym rogu ekranu kolorowego znaczka z odpowiednią liczbą lat. Nie pomyślał tylko o Polakach pozbawionych poczucia humoru, którzy wszystkie teksty czytają, jakby to była ustawa zasadnicza.

Pamiętajcie: w Polsce nie wolno żartować z Kościoła katolickiego. Kiedy po wyborze Bergoglia na papieża utworzyłem w opisie Gadu-Gadu jakąś zabawną grę słów z użyciem akronimów JP2, B16 i F, kilka osób się oburzyło. Nic to. Mam za to małą satysfakcję, że zagadka o papieżach opowiadana w dzieciństwie straciła na aktualności:

– Jak witają się i żegnają papieże?
– Nie wiem...
– Nie mogą! Zawsze żyje tylko jeden papież! Ha! Ha! Ha!

A ja widziałem, jak papieże się ściskają, po czym ten chudszy odleciał śmigłowcem do Castel Gandolfo. Zupełnie jak Pank w filmie "Szczęśliwego Nowego Jorku". Też był ubrany na biało.