czwartek, 30 lipca 2015

Łączmy się w pary! Kochajmy się!

Gdzieś tam w sejmowym korytarzu krótka chwila
Splecione ręce w podkomisji, oczu błysk
Wysłany w biegu krótki list
Stokrotka śniegu, dobra myśl
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć

Uciekaj skoro świt
Bo potem będzie wstyd
I nie wybaczy nikt
Chłodu ust twych

Deszczowe wtorki, które przyjdą po wyborach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda, że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć

Uciekaj skoro świt
Bo potem będzie wstyd
I nie wybaczy nikt
Chłodu ust, braku słów...
Zapewne jestem jedną z ostatnich osób, które mogłyby zajmować się doradztwem matrymonialnym. Moje związki nie przetrwały próby dwóch lat, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ rozstajemy się w zgodzie i na pożegnanie zapewniamy siebie nawzajem – wzorem bohaterów hollywoodzkich produkcji – że zostajemy przyjaciółmi. Uzbierało się tych przyjaciółek... To wcale nie jest śmieszne, bo obiecałem matce, że przed czterdziestką się ożenię. Zostało mi, niech policzę, dziewięć miesięcy. Hm... Dziewięć miesięcy to liczba dość symboliczna.
Od lat obserwuję znajomych oraz znajomych tychże znajomych i ich dalszych znajomych, jak dobierają się w pary, i dochodzę do wniosku, że oni te znajomości zawierają już nie za pomocą Facebooka, tylko przy użyciu zmutowanego algorytmu, napisanego dla hecy przez jakiegoś kretyna, który z ukrycia obserwuje rezultaty swojego niecnego planu.
Podam trzy przykłady takich związków, które – przyznaję – nie są reprezentatywne, powiedziałbym, że są nawet skrajne, ale przysięgam, że prawdziwe. To są dalsi znajomi, których poznałem przed laty i nie wiem, jak potoczyły się ich losy. I chyba nie chcę wiedzieć. Opiszę jedno małżeństwo i dwa narzeczeństwa.

Para nr 1: ona – elokwentna, pogodna, rezolutna, z nieco abstrakcyjnym poczuciem humoru, trochę przekorna, nieustannie roześmiana, rozmowna, ale nie gadatliwa; on – ograniczony umysłowo buc o nieskażonym żadną myślą obliczu, wypowiadający monosylaby, a jego jedyna refleksja nad
światem sprowadza się do regularnie powracającego dylematu: wymienić olej i filtr powietrza już teraz czy za 6 tys. km, wtedy zrobi się przy okazji rozrząd i wymieni końcówki drążków układu kierowniczego.

Para nr 2: ona – tępa dzida z zasobem 240 słów, w tym "bynajmniej" odgrywającym w jej słowniku rolę dżokera; on – może nie erudyta, ale facet na poziomie, który pomyśli, zanim powie, zmyślny, z polotem, jego główne zajęcie: spalanie się ze wstydu, kiedy jego piękniejsza połówka podejmuje próbę ułożenia zdania współrzędnie złożonego.

Para nr 3: ona – inteligentna, wrażliwa, subtelna, eteryczna, niebywałej urody, o mądrym spojrzeniu, małomówna, ujmująca w każdym calu, trochę w stylu Eli – ukochanej z rojeń Adasia Miauczyńskiego w "Dniu świra". Tylko wziąć i się zakochać; on – cham, nieuk i troglodyta o posturze fryzjera Záprdka z filmu "Zabić Sekala" i wdzięku Salwatora z "Imienia róży", z fatalną wadą wymowy oraz ilorazem inteligencji wynoszącym 3,1415926535...

No dobra, ja też spotykałem się kiedyś z pięknością, która używała "bynajmniej" zamiennie z "przynajmniej", ale wmawiałem sobie, że chyba za głośno słucham muzyki przez słuchawki i pogorszył mi się słuch. Kolega powiedział mi kiedyś:
– Widziałem cię z tą nową dziewczyną. Naprawdę ładna kobitka.
– Pewnie, że ładna. I nawet jest o czym porozmawiać. Tylko wiesz co... Ona chyba nie zna znaczenia słowa bynajmniej. Jak w tej piosence Młynarskiego...
– Daj spokój! Dla mnie to ona mogłaby mówić "wyszłeś" i "przyszłeś".

Wszyscy moi najlepsi kumple są pragmatyczni do bólu i nie dzielą niepotrzebnie włosa na czworo. Bynajmniej!

Na początku lat 90., kiedy mieszkałem na Ostrogu, widywałem małżeństwo, które poruszało się i komunikowało ze światem w rytmie powtórek akcji meczowych z lat 80., oznaczonych w rogu ekranu pulsującą literką "R" (czytelnicy koło czterdziestki wiedzą, co mam na myśli). Kiedy na dwupasmówce do Katowic jakiś kierowca zatrąbił, oboje synchronicznie obracali głowy w kierunku jezdni, co trwało jakieś 12 sekund. Musieli mieszkać blisko mnie, bo regularnie spotykałem ich na zakupach i w kolejce po kawę, w której rozwiązywałem krzyżówki i czytałem "Świat Młodych". Byłem przekonany, że są upośledzeni umysłowo, ale zawsze byli tak jakoś porządnie i gustownie ubrani. Zawsze – nawet w tej kolejce po arabikę. Kiedy odbierałem kartę motorowerową, odkryłem, że to pracownicy magistratu, co wiele mówi o początkach władzy samorządowej w wolnej Polsce. Ale to nieistotne. Najważniejsze, że doskonale się dobrali i że się kochają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz