czwartek, 30 lipca 2015
Łączmy się w pary! Kochajmy się!
Od lat obserwuję znajomych oraz znajomych tychże znajomych i ich dalszych znajomych, jak dobierają się w pary, i dochodzę do wniosku, że oni te znajomości zawierają już nie za pomocą Facebooka, tylko przy użyciu zmutowanego algorytmu, napisanego dla hecy przez jakiegoś kretyna, który z ukrycia obserwuje rezultaty swojego niecnego planu.
Podam trzy przykłady takich związków, które – przyznaję – nie są reprezentatywne, powiedziałbym, że są nawet skrajne, ale przysięgam, że prawdziwe. To są dalsi znajomi, których poznałem przed laty i nie wiem, jak potoczyły się ich losy. I chyba nie chcę wiedzieć. Opiszę jedno małżeństwo i dwa narzeczeństwa.
Para nr 1: ona – elokwentna, pogodna, rezolutna, z nieco abstrakcyjnym poczuciem humoru, trochę przekorna, nieustannie roześmiana, rozmowna, ale nie gadatliwa; on – ograniczony umysłowo buc o nieskażonym żadną myślą obliczu, wypowiadający monosylaby, a jego jedyna refleksja nad
światem sprowadza się do regularnie powracającego dylematu: wymienić olej i filtr powietrza już teraz czy za 6 tys. km, wtedy zrobi się przy okazji rozrząd i wymieni końcówki drążków układu kierowniczego.
Para nr 2: ona – tępa dzida z zasobem 240 słów, w tym "bynajmniej" odgrywającym w jej słowniku rolę dżokera; on – może nie erudyta, ale facet na poziomie, który pomyśli, zanim powie, zmyślny, z polotem, jego główne zajęcie: spalanie się ze wstydu, kiedy jego piękniejsza połówka podejmuje próbę ułożenia zdania współrzędnie złożonego.
Para nr 3: ona – inteligentna, wrażliwa, subtelna, eteryczna, niebywałej urody, o mądrym spojrzeniu, małomówna, ujmująca w każdym calu, trochę w stylu Eli – ukochanej z rojeń Adasia Miauczyńskiego w "Dniu świra". Tylko wziąć i się zakochać; on – cham, nieuk i troglodyta o posturze fryzjera Záprdka z filmu "Zabić Sekala" i wdzięku Salwatora z "Imienia róży", z fatalną wadą wymowy oraz ilorazem inteligencji wynoszącym 3,1415926535...
No dobra, ja też spotykałem się kiedyś z pięknością, która używała "bynajmniej" zamiennie z "przynajmniej", ale wmawiałem sobie, że chyba za głośno słucham muzyki przez słuchawki i pogorszył mi się słuch. Kolega powiedział mi kiedyś:
– Widziałem cię z tą nową dziewczyną. Naprawdę ładna kobitka.
– Pewnie, że ładna. I nawet jest o czym porozmawiać. Tylko wiesz co... Ona chyba nie zna znaczenia słowa bynajmniej. Jak w tej piosence Młynarskiego...
– Daj spokój! Dla mnie to ona mogłaby mówić "wyszłeś" i "przyszłeś".
Wszyscy moi najlepsi kumple są pragmatyczni do bólu i nie dzielą niepotrzebnie włosa na czworo. Bynajmniej!
Na początku lat 90., kiedy mieszkałem na Ostrogu, widywałem małżeństwo, które poruszało się i komunikowało ze światem w rytmie powtórek akcji meczowych z lat 80., oznaczonych w rogu ekranu pulsującą literką "R" (czytelnicy koło czterdziestki wiedzą, co mam na myśli). Kiedy na dwupasmówce do Katowic jakiś kierowca zatrąbił, oboje synchronicznie obracali głowy w kierunku jezdni, co trwało jakieś 12 sekund. Musieli mieszkać blisko mnie, bo regularnie spotykałem ich na zakupach i w kolejce po kawę, w której rozwiązywałem krzyżówki i czytałem "Świat Młodych". Byłem przekonany, że są upośledzeni umysłowo, ale zawsze byli tak jakoś porządnie i gustownie ubrani. Zawsze – nawet w tej kolejce po arabikę. Kiedy odbierałem kartę motorowerową, odkryłem, że to pracownicy magistratu, co wiele mówi o początkach władzy samorządowej w wolnej Polsce. Ale to nieistotne. Najważniejsze, że doskonale się dobrali i że się kochają.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz