Zabawne, co może wryć
się w pamięć człowieka. Minęło prawie 30 lat, a ja nie potrafię
zapomnieć o najbardziej kretyńskich wygłupach podwórkowej
ferajny, w których brałem udział. Nie chcę wdawać się w
szczegóły realizacji naszych pomysłów, bo całkiem możliwe, że
nie wszystkie czyny się przedawniły. Wrzucenie przez otwarte okno
salki katechetycznej bączka z saletrą podczas wieczornej lekcji
religii licealistów i obserwowanie, jak ksiądz i jego podopieczni
wybiegają w popłochu w środku modlitwy „Ojcze nasz”, z
pewnością rodzi podejrzenia, że dorastałem pośród przyszłych
kryminalistów o terrorystycznych inklinacjach, ale to nieprawda.
Wszyscy wiedziemy spokojne życie normalnych obywateli.
Widok zastawy już zawsze będzie mi się kojarzył z produkcjami Benny'ego Hilla, w których bohaterowie obrzucali się tortami |
Jedno jest pewne: byliśmy
oryginalni. Propozycje typu „przyczepiamy żyłkę do portfela, po
który sięgają zdezorientowani i wkurzeni przechodnie, a potem
uciekamy przed nimi przez pół miasta” zgodnie uznaliśmy za mało
wyrafinowane. Mierzyliśmy wyżej. Chcieliśmy przejść do historii
naszej dzielnicy i mieć co wspominać. Przeszliśmy do historii i
mamy co wspominać.
Kolega Mirosław vel Siwy
był najmłodszy z nas. Wyglądem przypominał Ernesta Nemeczka z
powieści Ferenca Molnára „Chłopcy z Placu Broni”. Ten wątły
blondyn zasłynął pomysłem nieszablonowym: będziemy udawali, że
zamierzamy wtargnąć na jezdnię, zrobimy dwa kroki w kierunku
nadjeżdżającego samochodu, a kiedy ten gwałtownie zahamuje,
będziemy spieprzać w różnych kierunkach. Pamiętam jak dziś:
piątkowe popołudnie, Nemeczek wytłumaczył nam zasady nowej zabawy
i ruszyliśmy na ulicę Głubczycką. Kilka razy doprowadziliśmy do
ostrego hamowania, uciekaliśmy, wracaliśmy po paru minutach i od
nowa. Zabawa w końcu nas znużyła, już mieliśmy z niej
zrezygnować. Patrzymy, jedzie żółta zastawa, nie za szybko,
dostojnie, najwyżej 50 km/h. Nemeczek na drogę! Zastawa po
hamulcach! Spierniczamy! I kątem oka obserwujemy kierowcę, który
wychodzi z samochodu, łapie się za głowę, po czym wsiada, parkuje
na poboczu i blady jak ściana obserwuje wnętrze samochodu.
Zebraliśmy się na odwagę, podeszliśmy do załamanego kierowcy. A
w środku ze trzy torty i kilka blach ciasta, wszystko
uprzednio poukładane na tylnym siedzeniu i półce pod szybą. Po
akcji Nemeczka wszystkie te smakołyki runęły na podłogę i
oparcia przednich foteli. Osłupiały mężczyzna wymamrotał, że to na
wesele. Naturalnie chciał nas zabić, ale wiedzieliśmy, że nie ma
na to sił, bo dostrzegliśmy w jego spojrzeniu, że w ciągu
ostatniej minuty znacznie się postarzał. Po chwili odebrało mu
mowę. Mnie też odbiera, kiedy czasami przypominam sobie, że tak
ochoczo przystąpiliśmy do tej zabawy w hamowanie, po której –
chyba jedyny raz – byliśmy w stanie uruchomić empatię i okazać
współczucie podmiotowi naszych ekscesów.
Wspomnienie to zagubiło się w zakamarkach mojej pamięci, ale wychynęło na widok samochodu marki Zastawa. Jeździ taka po Raciborzu: biała, wymuskana, wygląda, jakby przed chwilą zjechała z taśmy montażowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz