Popołudniowe podlewanie kwiatów ozdobnych (przerwa w pracy). Na zdjęciu z Felkiem. W tle dwukołowy demon szos (Zdjęcie: Bożena Szota) |
Mogę powtórzyć za
Stanisławem Tymem, że psy to najwspanialsze stworzenia pod słońcem.
Jeszcze żaden pies nie dopieprzył mi ciętą ripostą, nie oszukał
w interesach i nie zjechał z ronda bez wrzucenia kierunkowskazu.
Nigdy nie widziałem psa maszerującego z pochodnią przez Krakowskie
Przedmieście, który zawodziłby „Tu jest Polska!” i domagał
się od Pana, by raczył wrócić wolną ojczyznę. Widzieliście
kiedyś w telewizji psy, które prowadziłyby jałową dyskusję,
przekrzykując się „Ja tobie, Azorze, nie przerywałem!”? Nie
widziałem czegoś takiego. Psy są w porządku.
Mieszkam w bloku i tylko
dlatego nie zdecydowałem się na czworonoga. Koty też lubię, ale
przyznam, że moja sympatia do tych futrzaków została wystawiona na
ciężką próbę... Gdy mieszkałem z rodzicami w domu
jednorodzinnym, nieopatrznie zamknąłem w pokoju małego sierściucha
i po powrocie z pracy zastałem pobojowisko. Zrzucił wszystko, co
tylko dało się zrzucić: książki, płyty i w zasadzie każdą
rzecz, która ważyła mniej niż pięć kilogramów. Oczywiście
podczas tej demolki parę razy się załatwił, a kiedy otworzyłem
drzwi, huśtał się jak Tarzan na zwisającym z biurka głośniku od
komputera. Po tym doświadczeniu uznałem, że zwierzę w bloku to
nie najlepszy pomysł. A duże zwierzę niebezpiecznej rasy to pomysł
fatalny. Wychodzenie z takim psem na spacer bez kagańca i smyczy to
czystej wody debilizm i zwyczajny brak wyobraźni, a jednak na
osiedlu wciąż obserwuję z niepokojem takie obrazki. Kiedy słyszę
tłumaczenie: „Spokojnie, on nic nie zrobi”, to szlag jasny mnie
trafia. W sumie ten konkretny pitbul do tej pory nikomu jeszcze nogi
nie odgryzł, więc możemy śmiało założyć, że nigdy tego nie
uczyni...
Pamiętam taką rozmowę
sprzed kilkunastu lat: kolega z redakcji (chyba stażysta) snuł się
w niedzielę po newsroomie i głośno się zastanawiał, o czym by tu
jeszcze napisać. Podpowiedziałem mu, że może napisać o
właścicielach tych wszystkich pitbuli, buldogów i innych
rottweilerów, które biegają samopas po opolskim ZWM-ie. Temat nie
wydał mu się atrakcyjny, ale parę dni później okazało się, że
jednak jest niezwykle interesujący. Tak bardzo, że wypełnił
niemal całą pierwszą stronę gazety. W centrum Opola pies
zaatakował kobietę, ciężko ją raniąc. Właściciel beztrosko
przechadzał się ze zwierzęciem bez kagańca i podobno zapewniał,
że „on przecież nie ugryzie”. Faktycznie, nie ugryzł. Po
prostu zmasakrował kobietę, która ledwo uszła z życiem.
Odkąd pamiętam, rodzice
zawsze mieli jakiegoś psa, zwykle kundelka, ale trafił się również
owczarek niemiecki. Wiadomo, dom z dużym ogrodem, więc
przygarnięcie czworonoga zawsze wydawało się czymś naturalnym.
Aby psiakowi za bardzo się nie nudziło, do towarzystwa miał innego
psa albo kota. I tak jest do dzisiaj.
Kilkanaście lat temu
rodzice zdecydowali, że wybudują garaż. Odwiedził nas facet z
wydziału geodezji, który musiał zatwierdzić plan budowy.
Przyglądałem się, jak wymierzał przepisowe odległości od
ogrodzenia sąsiada, a moja matka udając się w stronę ogrodu
zwróciła się do naszego owczarka: „Chodź Wiktorku, dostaniesz
kości”. Zapadła niezręczna cisza, ponieważ pan geodeta również
miał na imię Wiktor. Wilczur dostał obiecane kości, a Wiktor,
który poruszał się na tylnych kończynach i biegał po podwórku z
dziwnymi przyrządami mierniczymi, został ugoszczony kawą i
ciastem.
Sporo było tych
zwierzaków... Mieliśmy kiedyś czarnego kocura z białą łatką w
miejscu, gdzie księża mają koloratkę. Sami się domyślacie, że
imię mogło być tylko jedno: Proboszcz. Matka zaprotestowała, ale
z ojczymem ją przegłosowaliśmy. Proboszcz jak to proboszcz, znikał
czasem na trzy tygodnie, a kiedy się wyszumiał, wracał zmęczony i
odsypiał eskapadę. Tak się złożyło, że podczas kolędy
Proboszcza (kocura) nigdy w pobliżu nie było, a szkoda, bo chętnie
rzuciłbym mimochodem w obecności prawdziwego proboszcza: „Ty,
Proboszcz, jak było na panienkach?”. Żartuję... Nigdy bym tego
nie zrobił. Przy całym swoim konsekwentnym antyklerykalizmie muszę
przyznać, że ówczesnego proboszcza Brzezia darzyłem szacunkiem,
ponieważ był zaprzeczeniem stereotypu nierozgarniętego plebana.
Przede wszystkim jest znawcą piłki nożnej, a przy okazji kapelanem
Odry Wodzisław. O piłce może rozmawiać godzinami, a składy
czołowych drużyn w Polsce zna na wyrywki. Kiedy Odra grała w
ekstraklasie, spotkałem go w którąś sobotę i zapytałem, czy
wybiera się na popołudniowy mecz Odry z Legią Warszawa.
Odpowiedział smutnym głosem, że musi poprowadzić wieczorną mszę
i wyjątkowo nie ma zastępstwa. Sprawiał wrażenie ucznia
podstawówki, który dostał od rodziców szlaban na wyjście z domu.
Szkoda, że wyznawca jednego, świętego, powszechnego i
apostolskiego Kościoła oraz jednej, umiłowanej i wciąż
ekstraklasowej Odry Wodzisław nie zobaczył tego meczu, bo Piotr
Piechniak strzelił tego dnia bramkę i Legia wróciła do domu bez
punktów. To był naprawdę świetny mecz, w dobrym tempie, z
mnóstwem sytuacji podbramkowych, obyło się nawet bez chamskich wślizgów
wyprostowaną nogą w piszczele. Mecz ostry, dynamiczny, ale zagrany
fair. W rundzie wiosennej Piechniak powtórzył swój wyczyn,
strzelając na Łazienkowskiej jedynego gola w meczu i pozbawiając
Legię miejsca na podium oraz możliwości zagrania w europejskich
pucharach. Parę miesięcy później Odra Wodzisław pożegnała się
z ekstraklasą i dziś rozpaczliwie broni się przed spadkiem z III
ligi. Myślę, że 14 sezonów w najwyższej klasie rozgrywkowej to
jak na 50-tysięczne miasto i tak znakomity wynik, a trzecie miejsce
w kraju w swoim pierwszym sezonie w ekstraklasie też nie w kij
dmuchał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz