wtorek, 11 lutego 2014

Lazia, inglisz und dżermanisz

Wokaliści weselnych kapel korzystają z profesjonalnych notatek. Fonetycznymi
zapiskami wspierali się również Joseph Ratzinger (kiedy pozdrawiał Polaków po
modlitwie Anioł Pański) i prawdopodobnie Wojciech Olejniczak (przemawiając
podczas kongresu Europejskiej Federacji Organizacji Młodzieży Socjalistycznej)
Nie znam języka angielskiego. To prawda, że zdałem ustną maturę z angola (kiedy matura była jeszcze maturą, a nie quizem, w którym wystarczy zgadnąć 30 proc. prawidłowych odpowiedzi). Oprowadziłem też znajomego ze Stanów po trzech stolicach: Warszawie (aktualnej stolicy Polski), Krakowie (byłej stolicy Polski) i Raciborzu (byłej stolicy byłego księstwa górnośląskiego). Rozumiem, o czym w CNN rozprawiają Becky Anderson, Christiane Amanpour i Fareed Zakaria, a nawet próbuję coś czytać w oryginale (z naciskiem na 'próbuję'). Bez sprawdzania w słowniku wiem, jaka jest pisownia i wymowa stolic stanów Floryda, Alaska i Iowa (a nie są wcale proste). Mam taką zasadę, że nie napiszę żadnego wyrazu, jeśli nie mam pewności co do jego prawidłowej pisowni. No, może z wyjątkiem ogólnopolskiego Dyktanda... Prof. Walery Pisarek wymyśla takie teksty, że czasami pozostaje metoda chybił trafił.

Zdanie „Znam język angielski” nie przejdzie mi przez gardło. Nie przemawia przeze mnie fałszywa skromność i nie zgrywam się, po prostu uważam, że taka jest prawda. Nigdy w CV nie wysmarowałbym, że świetnie znam angielski, chociaż potrafię się w tym języku jako tako porozumieć. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że około 25 milionów Polaków deklaruje doskonałą znajomość angielskiego, nie wyłączając pewnej recepcjonistki raciborskiego hotelu, która przywitała mojego znajomego z Atlanty słowami „Inglisz or dżermanisz?”, czy też pani z międzynarodowej kasy biletowej na Dworcu Centralnym w Warszawie, która nie potrafiła wyjaśnić Amerykaninowi, czy w drodze do Bremy należy przesiąść się w Berlinie, czy we Frankfurcie nad Odrą. Znajomość języka angielskiego deklaruje również europarlamentarzysta Wojciech Olejniczak. Na YouTubie można sprawdzić, z jaką swadą posługuje się językiem synów Albionu (Speech of Wojciech Olejniczak – trzy części i blisko 400 tysięcy odsłon. Wyrazy uznania!). Trzeba mieć tupet, by wyjść na mównicę i zaprezentować wymowę angielskiego na poziomie gimnazjum specjalnego. Jeśli Olejniczak zna język angielski, to Joseph Ratzinger zna język polski, a ja mogę poprowadzić zajęcia z fonetyki w Eton College. Panie Wojtku, bez urazy, ale średnio rozgarnięta papuga też potrafi odtworzyć spore fragmenty przemówienia w dowolnym języku. Zrobi to za przygarść senegalskiego prosa i bez pomocy notatek.

Język angielski zapewne opanowała młoda dama, która pod koniec drugiego semestru anglistyki na pewnej lokalnej uczelni utworzyła (właściwie wymyśliła) formę czasu przeszłego prostego od czasownika „go”. Przyszła anglistka zrewidowała podział na czasowniki regularne i nieregularne i zaproponowała, by wszystkie były regularne, bo tak przecież jest prościej. Past Simple Tense to według niej „goed”. Did she go to pieces during the exam? Yes, she goed to pieces during the exam. Przypominam: koniec drugiego semestru anglistyki! To było kilka lat temu, zatem niewykluczone, że dziś ta pani uczy Wasze dzieci czasowników nieregularnych. Do tematu niby-uczelni w każdym powiatowym mieście w Polsce kiedyś wrócę, bo niestety jest o czym pisać.

Po kilku dniach wspólnego zwiedzania i tłumaczenia Amerykaninowi historycznych zawiłości (na przykład dlaczego polski oddział Coca-Coli znajduje się w budynku wzniesionym na cześć Stalina; ów znajomy to pracownik średniego szczebla w centrali Coca-Coli w Atlancie) i motoryzacyjnych dziwolągów (był rok 2000 i po ulicach Polski jeździło znacznie więcej fiatów 126p niż obecnie) uwierzyłem w siebie i nabrałem przekonania, że z tym angielskim radzę sobie nie najgorzej. Do czasu, kiedy na Wawelu przysłuchałem się pogawędce, w którą Amerykanin wdał się z zażywnym małżeństwem z Arizony. Konwersacja przedstawiciela Dixielandu z potomkami Indian wydała mi się równie egzotyczna jak język suahili. Niewiele zrozumiałem, ponieważ rozmawiali zupełnie swobodnie i w ogóle nie zważali na dykcję. Zaintrygowało mnie powtarzające się słowo „lazia”. Nie dawało mi spokoju to lazia... Wieczorem w hotelu zadzwoniłem w tej sprawie do znajomej anglistki, która zbeształa mnie: „Trzy dni oprowadzasz kolesia z Południa i nie wiesz, co to jest lazia?! Last year!”. Faktycznie! Potomkowie Nawahów i potomek konfederatów najwidoczniej wymieniali się wrażeniami z ubiegłorocznych wakacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz