|
Każde uzależnienie zwykle zaczyna się niewinnie.
W podstawówce odurzałem się farbą drukarską „Świata Młodych”... |
Znajoma
zauważyła, że blogowa pisanina wyzwoliła we mnie pokłady
ekshibicjonizmu. Trudno zaprzeczyć. Nie zamierzam za bardzo obnosić
się ze swoimi zboczeniami, ale o perwersyjnej słabości do papieru
i zapachu farby drukarskiej muszę napisać. Zapewne większość
z Was też ukradkiem wącha czytaną książkę albo co dopiero
zakupioną gazetę, ale tylko ja mam odwagę się do tego przyznać.
I co, głupio Wam teraz?
„Oto
moje wstrząsające wyznanie: kocham papier. Jego fakturę, zapach,
zarówno ten świeżego druku, książki, która dopiero co trafiła
na księgarską półkę, a stamtąd na moją, domową, jak i lekką
woń pleśni ze starego tomu o pożółkłych stronach, znalezionego
w antykwariacie czy u warszawskich bukinistów na placu Wilsona,
gdzie już samo powietrze nie wpływa pozytywnie na układ oddechowy.
Lubię też zapach świeżej gazety przyniesionej z kiosku i
rozkładanej uważnie na stole, gdy zabieram się do śniadania.
Uwielbiam przewracać ostrożnie strony powieści i płachty
dzienników oraz strony tygodników. Robię to uważnie, by
przypadkiem nie przedrzeć kartki, właściwie to sam temat artykułu
lub komentarza w pewnym momencie wydaje mi się sprawą drugorzędną,
sprawą pierwszorzędną jest bowiem kontakt z papierem i
wydrukowanymi na nim literami” – napisał trzy lata temu Krzysztof
Varga, pisarz, felietonista i krytyk literacki. Przyłączam się do
tego wyznania: ja też kocham papier.
|
...i zapachem sfatygowanych książek wypożyczanych
z biblioteki. Kto z Was nie wąchał pożółkłych
stron lektur obowiązkowych i nieobowiązkowych? |
Co jakiś
czas dyskutuję ze znajomymi o wyższości wydawnictw papierowych
(książek, czasopism, gazet) nad ich odpowiednikami w formie
elektronicznej. Z moich obserwacji wynika, że większość znajomych
wciąż przedkłada zapach farby drukarskiej i roztoczy zalegających
na zakurzonych gazetach nad wydania multimedialne.
Moje upodobanie do druków zwartych i prasy codziennej jest rodzajem
fetyszu. To zboczenie zrodziło się już na początku podstawówki.
Uzależniłem się od „Świata Młodych”, który ukazywał się
trzy razy w tygodniu: we wtorki z winietą niebieską, w czwartki z
zieloną i w soboty z czerwoną. Kiedy skonany wracałem z kumplami z
boiska, wolałem odmówić sobie oranżady niż nowego wydania
„Świata Młodych”. Po lekturze obowiązkowo wycinałem komiksy z
ostatniej strony oraz „Uśmiech numeru” zawierający jeden
dłuższy lub dwa krótsze kawały, czasami co ciekawsze listy
ukazujące się w „Redakcyjnej poczcie”. Moja wycinankowa
przypadłość postępowała przez całe dzieciństwo i trwa do
dzisiaj. Obecnie zamiast „Kajka i Kokosza” archiwizuję
najciekawsze eseje i reporterskie zdjęcia. Niewiele tego
zgromadziłem, ledwie kilka pudeł... Do niedawna żyłem w
przekonaniu, że w epoce czterordzeniowych
procesorów i w
obliczu nadchodzącej ery grafenu jestem jedyną osobą na świecie,
która wycina kilkustronicowe wywiady z filozofami i pisarzami, spina
je zszywaczem (czy też zszywa spinaczem), starannie składa do
formatu A4 i archiwizuje. Właściwie chciałem zabrać tę tajemnicę
do grobu, ale parę miesięcy temu obejrzałem film dokumentalny o
prof. Marii Janion, w którym bohaterka filmu powtarza tę samą
procedurę co ja. Dwoje wycinankowców: Janion i Bożyński... To
jedyne elitarne grono, do którego należę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz