piątek, 14 lutego 2014

Kocham papier

Każde uzależnienie zwykle zaczyna się niewinnie.
W podstawówce odurzałem się farbą drukarską „Świata Młodych”...
Znajoma zauważyła, że blogowa pisanina wyzwoliła we mnie pokłady ekshibicjonizmu. Trudno zaprzeczyć. Nie zamierzam za bardzo obnosić się ze swoimi zboczeniami, ale o perwersyjnej słabości do papieru i zapachu farby drukarskiej muszę napisać. Zapewne większość z Was też ukradkiem wącha czytaną książkę albo co dopiero zakupioną gazetę, ale tylko ja mam odwagę się do tego przyznać. I co, głupio Wam teraz?

Oto moje wstrząsające wyznanie: kocham papier. Jego fakturę, zapach, zarówno ten świeżego druku, książki, która dopiero co trafiła na księgarską półkę, a stamtąd na moją, domową, jak i lekką woń pleśni ze starego tomu o pożółkłych stronach, znalezionego w antykwariacie czy u warszawskich bukinistów na placu Wilsona, gdzie już samo powietrze nie wpływa pozytywnie na układ oddechowy. Lubię też zapach świeżej gazety przyniesionej z kiosku i rozkładanej uważnie na stole, gdy zabieram się do śniadania. Uwielbiam przewracać ostrożnie strony powieści i płachty dzienników oraz strony tygodników. Robię to uważnie, by przypadkiem nie przedrzeć kartki, właściwie to sam temat artykułu lub komentarza w pewnym momencie wydaje mi się sprawą drugorzędną, sprawą pierwszorzędną jest bowiem kontakt z papierem i wydrukowanymi na nim literami” – napisał trzy lata temu Krzysztof Varga, pisarz, felietonista i krytyk literacki. Przyłączam się do tego wyznania: ja też kocham papier.

...i zapachem sfatygowanych książek wypożyczanych
 z biblioteki. Kto z Was nie wąchał pożółkłych
stron lektur obowiązkowych i nieobowiązkowych? 
Co jakiś czas dyskutuję ze znajomymi o wyższości wydawnictw papierowych (książek, czasopism, gazet) nad ich odpowiednikami w formie elektronicznej. Z moich obserwacji wynika, że większość znajomych wciąż przedkłada zapach farby drukarskiej i roztoczy zalegających na zakurzonych gazetach nad wydania multimedialne.

Moje upodobanie do druków zwartych i prasy codziennej jest rodzajem fetyszu. To zboczenie zrodziło się już na początku podstawówki. Uzależniłem się od „Świata Młodych”, który ukazywał się trzy razy w tygodniu: we wtorki z winietą niebieską, w czwartki z zieloną i w soboty z czerwoną. Kiedy skonany wracałem z kumplami z boiska, wolałem odmówić sobie oranżady niż nowego wydania „Świata Młodych”. Po lekturze obowiązkowo wycinałem komiksy z ostatniej strony oraz „Uśmiech numeru” zawierający jeden dłuższy lub dwa krótsze kawały, czasami co ciekawsze listy ukazujące się w „Redakcyjnej poczcie”. Moja wycinankowa przypadłość postępowała przez całe dzieciństwo i trwa do dzisiaj. Obecnie zamiast „Kajka i Kokosza” archiwizuję najciekawsze eseje i reporterskie zdjęcia. Niewiele tego zgromadziłem, ledwie kilka pudeł... Do niedawna żyłem w przekonaniu, że w epoce czterordzeniowych procesorów i w obliczu nadchodzącej ery grafenu jestem jedyną osobą na świecie, która wycina kilkustronicowe wywiady z filozofami i pisarzami, spina je zszywaczem (czy też zszywa spinaczem), starannie składa do formatu A4 i archiwizuje. Właściwie chciałem zabrać tę tajemnicę do grobu, ale parę miesięcy temu obejrzałem film dokumentalny o prof. Marii Janion, w którym bohaterka filmu powtarza tę samą procedurę co ja. Dwoje wycinankowców: Janion i Bożyński... To jedyne elitarne grono, do którego należę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz