czwartek, 27 lutego 2014

Park przyjazny kontrwywiadowi

Znaki drogowe zwykle usprawniają ruch pojazdów oraz pieszych.
Niektóre tylko dają do myślenia...
Od 15 lat usiłuję rozwikłać pewną zagadkę. To zdjęcie zrobiłem pod koniec lat 90. w parku Zamkowym w Raciborzu. Uważam, że ten znak drogowy jest zaprzeczeniem stereotypu urzędnika – pozbawionego poczucia humoru zblazowanego nudziarza oraz fachowca o umiarkowanych talentach i dyskusyjnych dokonaniach. Bywa, że urzędnik potrafi podatnika rozbawić, należy mu jedynie zaufać i zapewnić minimum swobody twórczej. Jestem niemal pewien, że ten znak to owoc satyrycznych inklinacji zarządcy parkowej alei. To moja interpretacja. Jak śpiewał Kazik Staszewski, „taka jest moja koncepcja, tak ja to widzę”.

Czy Waszym zdaniem urzędnik zamierzał raciborzan rozbawić, wywołać konsternację, czy może usprawnić ruch pieszych i rowerzystów w parku nad Odrą? Pytam poważnie. Możliwe, że właśnie się kompromituję i za kilka dni otrzymam pocztą zaproszenie do powtórnego egzaminu na prawo jazdy.

Kompilacja znaków C-13 i C-16 informuje, że na ścieżce dopuszcza się tylko ruch pieszych i rowerów. W drodze wyjątku administrator zezwala na podróżowanie parkowymi alejkami funkcjonariuszom służb specjalnych, ale nie precyzuje, czy funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa (dziś: Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu) i Wojskowych Służb Informacyjnych (obecnie: Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego) mogli się poruszać pieszo, rowerami, audi A8 z przyciemnionymi szybami, czy rosomakami. Opancerzony rosomak nie wchodzi w grę, bo w latach 90. nie opracowano nawet jego prototypu. Produkcja rosomaków ruszyła w 2003 roku i mniej więcej wtedy zniknął ów znak drogowy.

Czy dla Was ten znak jest zrozumiały? Jeśli tak, to poproszę o wyjaśnienie. To jak, pomożecie?

piątek, 21 lutego 2014

Zamknięcie (Closure)

Joel Fleischman dzięki ofiarności Maggie O'Connell dokonuje
symbolicznego zamknięcia. Przed barem Hollinga Vincoeura
W jednym z odcinków serialu „Przystanek Alaska” Joel Fleischman dostaje od Elaine list, w którym ukochana informuje go, że zrywa zaręczyny i oświadcza, że wychodzi za mąż za Dwighta, emerytowanego sędziego federalnego. Joela ogarnęła czarna rozpacz. Nie dość, że jego długoletni związek z Elaine przestał istnieć, to zorganizowana naprędce przez Chrisa randka ze studentką uczelni z prestiżowej Ligi Bluszczowej zupełnie się nie udaje. Doktor pogrąża się w smutku, jego stanem przejmuje się Ed, który koniecznie chce pomóc mu odzyskać dobre samopoczucie. Dochodzi do wniosku, że tak brutalnie i niespodziewanie przerwanemu związkowi Fleischmana z Elaine zabrakło zakończenia. Zamknięcia. Wspólnie z Maggie O'Connell inscenizuje rozstanie Joela i Elaine. Prowadzi doktora do wyimaginowanej ulubionej kawiarni w Nowym Jorku (w rzeczywistości: do stolika przed barem Hollinga Vincoeura) i instruuje go:

Fleischman jeszcze nie wie, że Elaine zostawi
go dla sędziego federalnego Dwighta
Niech pan sobie wyobrazi, że siedzi pan w waszej kafejce przy Park Avenue, pod nogami dudni wam metro, most Verrazano pokrywa się mgłą, żółta taksówka ochlapuje sprzedawcę precli. Facet pokazuje palec i przeklina nienarodzone dzieci kierowcy. Słońce znika za Statuą Wolności...

Przy stoliku, w wieczorowej sukni (na tęgim mrozie!) czeka Maggie, która wciela się w postać Elaine. Zniecierpliwiona zwraca się do Fleischmana:

Mów to, czego nie zdążyłeś powiedzieć. Zadaliśmy sobie sporo trudu, żebyś doświadczył zamknięcia. Nie podoba mi się to, ale mów, co masz mówić, bo marznę.

Przy mrożonej kawie Joel opowiada jej to wszystko, czego nie zdążył powiedzieć Elaine. Kiedy skończył monolog, oznajmił, że w tej chwili ten związek się skończył. Nastąpiło symboliczne zamknięcie.

Pozwólcie, że po tym przydługim wstępie teraz ja przystąpię do mojego zamknięcia. Kilkanaście lat temu moja ukochana również wysłała mi wiadomość, z powodu której wpadłem w stan przygnębienia. To była pocztówka, nie list. Nie zerwała ze mną, nie odeszła w siną dal z emerytowanym sędzią federalnym. Zrobiła coś znacznie gorszego: napisała moje nazwisko z błędem ortograficznym: Bożyńskiego zamieniła w Borzyńskiego. Czy ja muszę coś jeszcze dodawać...? Sami rozumiecie, że ten związek nie miał szans. Siłą inercji trwał jeszcze rok, ale od momentu doręczenia tej pocztówki coś pękło, coś się skończyło... Naturalnie zostaliśmy przyjaciółmi. Jak w porządnym amerykańskim filmie.

Równie traumatyczne doświadczenie spotkało mnie w podstawówce. Przez kilka lat mojej zapaśniczej kariery niemal wszystkie lokalne i regionalne gazety zmieniały moje imię na Damian. Interweniowałem u trenera, który wydzwaniał do redakcji, ale zwykle bez rezultatu. Kiedy w końcu stanąłem na podium i zdobyłem młodzieżowe wicemistrzostwo Śląska, poprosiłem trenera o poważną rozmowę. Zapewnił mnie, że zadzwoni do Rybnika, opierdoli tych redaktorów i będzie Daniel. Środa, słoneczny poranek, zapieprzam do kiosku przy ul. Głubczyckiej, otwieram "Nowiny" na stronach sportowych i co widzę? Dawid. Ożeż kurwa... Koledzy z klasy pokładali się ze śmiechu. Tylko biolożka Zofia Niewrzoł mnie pocieszała: pogratulowała sukcesu i zapewniła, że w którejś z lokalnych gazet stało wyraźnie Daniel. Pani Zofio, nigdy Pani tego nie zapomnę.

W końcu ten blog do czegoś się przydał. Dokonałem symbolicznego zamknięcia i mogę spokojnie zapomnieć o Dawidzie Borzyńskim.

czwartek, 20 lutego 2014

Czas przeszły powracający

Minuta ciszy przed meczem Dynamo Kijów – FC Valencia. W trakcie spotkania w centrum Kijowa zginęło kilka osób
Mam niezłą pamięć. Anegdot, które zamierzam opisać na blogu, wystarczy mi do końca życia. Oprócz dobrej pamięci mam też zwyczaj zapisywania w podręcznym kalendarzu, co danego dnia muszę załatwić, kupić, do kogo zadzwonić, odpisać na ważnego maila, skoczyć na pocztę itp.

Czwartek, 20 lutego:
DF
rękawiczki
bank (kody)
PolskiBus
LE
Hala
Czas przeszły powracający

DF to oczywiście „Duży Format”. Nie bardzo potrafię wytłumaczyć, dlaczego zapisuję, by kupić „Wyborczą” z „Dużym Formatem”, bo nie przypominam sobie, abym zapomniał o „Dużym Formacie” od klasy maturalnej, czyli od 1995 roku, kiedy „DF” był jeszcze „Magazynem”. Odebrałem z reklamacji sportowe rękawiczki dla młodszej siostrzenicy, która wybiera się na zimowisko do Zakopanego. Odwiedziłem bank, by odebrać kartę z kodami do przelewów. Adnotacja „PolskiBus” to przypomnienie, by w końcu kupić bilet do Warszawy (wybieram się od stycznia i wybrać się nie mogę). LE to Liga Europejska – dziś grała Valencia, więc koniecznie musiałem obejrzeć ten mecz. Hala to „Hala odlotów” na TVP Kultura. Zwykle oglądam pierwszą emisję o 20.20, ale zobaczę jedną z powtórek, bo o tej samej porze była transmisja meczu.

Wszystkie punkty okazały się jasne – naturalnie oprócz „czasu przeszłego powracającego”. Cały dzień zastanawiałem się, co miałem na myśli, wpisując do kalendarza te trzy wyrazy. Może to jakiś nowy czas w języku angielskim, którego nie przyswoiłem? Jest czas zaprzeszły ciągły, jest przyszły dokonany ciągły, a nawet przyszły w czasie zaprzeszłym, to dlaczego ma nie być przeszłego powracającego?

Już miałem sobie odpuścić to dochodzenie, ale w przypływie desperacji wpisałem frazę w googlowe okienko. Wyjaśniło się! Chodzi o wystawę fotograficzną Bolesława Stachowa w raciborskim muzeum. Na facebookowym profilu muzeum podano datę i godzinę otwarcia (21 lutego, godz. 17), jest biogram Stachowa, tylko zabrakło informacji, do kiedy można oglądać jego fotografie. W drodze do banku miałem zahaczyć o muzeum w celu ustalenia, jak długo ta wystawa trwa.

Ze względu na masakrę, która rozgrywa się w Kijowie, mecz Dynamo Kijów – FC Valencia rozegrano na neutralnym terenie, w Nikozji na Cyprze. Po wyrównanej walce i niemal pustych trybunach mecz zakończył się wynikiem 0:2. W Kijowie w nierównej walce, w towarzystwie setek fotoreporterów skurwysyn Janukowycz prowadzi ze swoim narodem 75:0. Stan na godz. 23.15, 20 lutego 2014.

piątek, 14 lutego 2014

Kocham papier

Każde uzależnienie zwykle zaczyna się niewinnie.
W podstawówce odurzałem się farbą drukarską „Świata Młodych”...
Znajoma zauważyła, że blogowa pisanina wyzwoliła we mnie pokłady ekshibicjonizmu. Trudno zaprzeczyć. Nie zamierzam za bardzo obnosić się ze swoimi zboczeniami, ale o perwersyjnej słabości do papieru i zapachu farby drukarskiej muszę napisać. Zapewne większość z Was też ukradkiem wącha czytaną książkę albo co dopiero zakupioną gazetę, ale tylko ja mam odwagę się do tego przyznać. I co, głupio Wam teraz?

Oto moje wstrząsające wyznanie: kocham papier. Jego fakturę, zapach, zarówno ten świeżego druku, książki, która dopiero co trafiła na księgarską półkę, a stamtąd na moją, domową, jak i lekką woń pleśni ze starego tomu o pożółkłych stronach, znalezionego w antykwariacie czy u warszawskich bukinistów na placu Wilsona, gdzie już samo powietrze nie wpływa pozytywnie na układ oddechowy. Lubię też zapach świeżej gazety przyniesionej z kiosku i rozkładanej uważnie na stole, gdy zabieram się do śniadania. Uwielbiam przewracać ostrożnie strony powieści i płachty dzienników oraz strony tygodników. Robię to uważnie, by przypadkiem nie przedrzeć kartki, właściwie to sam temat artykułu lub komentarza w pewnym momencie wydaje mi się sprawą drugorzędną, sprawą pierwszorzędną jest bowiem kontakt z papierem i wydrukowanymi na nim literami” – napisał trzy lata temu Krzysztof Varga, pisarz, felietonista i krytyk literacki. Przyłączam się do tego wyznania: ja też kocham papier.

...i zapachem sfatygowanych książek wypożyczanych
 z biblioteki. Kto z Was nie wąchał pożółkłych
stron lektur obowiązkowych i nieobowiązkowych? 
Co jakiś czas dyskutuję ze znajomymi o wyższości wydawnictw papierowych (książek, czasopism, gazet) nad ich odpowiednikami w formie elektronicznej. Z moich obserwacji wynika, że większość znajomych wciąż przedkłada zapach farby drukarskiej i roztoczy zalegających na zakurzonych gazetach nad wydania multimedialne.

Moje upodobanie do druków zwartych i prasy codziennej jest rodzajem fetyszu. To zboczenie zrodziło się już na początku podstawówki. Uzależniłem się od „Świata Młodych”, który ukazywał się trzy razy w tygodniu: we wtorki z winietą niebieską, w czwartki z zieloną i w soboty z czerwoną. Kiedy skonany wracałem z kumplami z boiska, wolałem odmówić sobie oranżady niż nowego wydania „Świata Młodych”. Po lekturze obowiązkowo wycinałem komiksy z ostatniej strony oraz „Uśmiech numeru” zawierający jeden dłuższy lub dwa krótsze kawały, czasami co ciekawsze listy ukazujące się w „Redakcyjnej poczcie”. Moja wycinankowa przypadłość postępowała przez całe dzieciństwo i trwa do dzisiaj. Obecnie zamiast „Kajka i Kokosza” archiwizuję najciekawsze eseje i reporterskie zdjęcia. Niewiele tego zgromadziłem, ledwie kilka pudeł... Do niedawna żyłem w przekonaniu, że w epoce czterordzeniowych procesorów i w obliczu nadchodzącej ery grafenu jestem jedyną osobą na świecie, która wycina kilkustronicowe wywiady z filozofami i pisarzami, spina je zszywaczem (czy też zszywa spinaczem), starannie składa do formatu A4 i archiwizuje. Właściwie chciałem zabrać tę tajemnicę do grobu, ale parę miesięcy temu obejrzałem film dokumentalny o prof. Marii Janion, w którym bohaterka filmu powtarza tę samą procedurę co ja. Dwoje wycinankowców: Janion i Bożyński... To jedyne elitarne grono, do którego należę.

wtorek, 11 lutego 2014

Lazia, inglisz und dżermanisz

Wokaliści weselnych kapel korzystają z profesjonalnych notatek. Fonetycznymi
zapiskami wspierali się również Joseph Ratzinger (kiedy pozdrawiał Polaków po
modlitwie Anioł Pański) i prawdopodobnie Wojciech Olejniczak (przemawiając
podczas kongresu Europejskiej Federacji Organizacji Młodzieży Socjalistycznej)
Nie znam języka angielskiego. To prawda, że zdałem ustną maturę z angola (kiedy matura była jeszcze maturą, a nie quizem, w którym wystarczy zgadnąć 30 proc. prawidłowych odpowiedzi). Oprowadziłem też znajomego ze Stanów po trzech stolicach: Warszawie (aktualnej stolicy Polski), Krakowie (byłej stolicy Polski) i Raciborzu (byłej stolicy byłego księstwa górnośląskiego). Rozumiem, o czym w CNN rozprawiają Becky Anderson, Christiane Amanpour i Fareed Zakaria, a nawet próbuję coś czytać w oryginale (z naciskiem na 'próbuję'). Bez sprawdzania w słowniku wiem, jaka jest pisownia i wymowa stolic stanów Floryda, Alaska i Iowa (a nie są wcale proste). Mam taką zasadę, że nie napiszę żadnego wyrazu, jeśli nie mam pewności co do jego prawidłowej pisowni. No, może z wyjątkiem ogólnopolskiego Dyktanda... Prof. Walery Pisarek wymyśla takie teksty, że czasami pozostaje metoda chybił trafił.

Zdanie „Znam język angielski” nie przejdzie mi przez gardło. Nie przemawia przeze mnie fałszywa skromność i nie zgrywam się, po prostu uważam, że taka jest prawda. Nigdy w CV nie wysmarowałbym, że świetnie znam angielski, chociaż potrafię się w tym języku jako tako porozumieć. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że około 25 milionów Polaków deklaruje doskonałą znajomość angielskiego, nie wyłączając pewnej recepcjonistki raciborskiego hotelu, która przywitała mojego znajomego z Atlanty słowami „Inglisz or dżermanisz?”, czy też pani z międzynarodowej kasy biletowej na Dworcu Centralnym w Warszawie, która nie potrafiła wyjaśnić Amerykaninowi, czy w drodze do Bremy należy przesiąść się w Berlinie, czy we Frankfurcie nad Odrą. Znajomość języka angielskiego deklaruje również europarlamentarzysta Wojciech Olejniczak. Na YouTubie można sprawdzić, z jaką swadą posługuje się językiem synów Albionu (Speech of Wojciech Olejniczak – trzy części i blisko 400 tysięcy odsłon. Wyrazy uznania!). Trzeba mieć tupet, by wyjść na mównicę i zaprezentować wymowę angielskiego na poziomie gimnazjum specjalnego. Jeśli Olejniczak zna język angielski, to Joseph Ratzinger zna język polski, a ja mogę poprowadzić zajęcia z fonetyki w Eton College. Panie Wojtku, bez urazy, ale średnio rozgarnięta papuga też potrafi odtworzyć spore fragmenty przemówienia w dowolnym języku. Zrobi to za przygarść senegalskiego prosa i bez pomocy notatek.

Język angielski zapewne opanowała młoda dama, która pod koniec drugiego semestru anglistyki na pewnej lokalnej uczelni utworzyła (właściwie wymyśliła) formę czasu przeszłego prostego od czasownika „go”. Przyszła anglistka zrewidowała podział na czasowniki regularne i nieregularne i zaproponowała, by wszystkie były regularne, bo tak przecież jest prościej. Past Simple Tense to według niej „goed”. Did she go to pieces during the exam? Yes, she goed to pieces during the exam. Przypominam: koniec drugiego semestru anglistyki! To było kilka lat temu, zatem niewykluczone, że dziś ta pani uczy Wasze dzieci czasowników nieregularnych. Do tematu niby-uczelni w każdym powiatowym mieście w Polsce kiedyś wrócę, bo niestety jest o czym pisać.

Po kilku dniach wspólnego zwiedzania i tłumaczenia Amerykaninowi historycznych zawiłości (na przykład dlaczego polski oddział Coca-Coli znajduje się w budynku wzniesionym na cześć Stalina; ów znajomy to pracownik średniego szczebla w centrali Coca-Coli w Atlancie) i motoryzacyjnych dziwolągów (był rok 2000 i po ulicach Polski jeździło znacznie więcej fiatów 126p niż obecnie) uwierzyłem w siebie i nabrałem przekonania, że z tym angielskim radzę sobie nie najgorzej. Do czasu, kiedy na Wawelu przysłuchałem się pogawędce, w którą Amerykanin wdał się z zażywnym małżeństwem z Arizony. Konwersacja przedstawiciela Dixielandu z potomkami Indian wydała mi się równie egzotyczna jak język suahili. Niewiele zrozumiałem, ponieważ rozmawiali zupełnie swobodnie i w ogóle nie zważali na dykcję. Zaintrygowało mnie powtarzające się słowo „lazia”. Nie dawało mi spokoju to lazia... Wieczorem w hotelu zadzwoniłem w tej sprawie do znajomej anglistki, która zbeształa mnie: „Trzy dni oprowadzasz kolesia z Południa i nie wiesz, co to jest lazia?! Last year!”. Faktycznie! Potomkowie Nawahów i potomek konfederatów najwidoczniej wymieniali się wrażeniami z ubiegłorocznych wakacji.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Trzymajcie madonny, madonny! Czek sześciomilionny, ...milionny!

Madonna Louise Veronica Ciccone (zwana Madonną z Michigan)
to pierwsza beneficjentka akcji uwłaszczenia madonn
W 1968 roku redakcja „Kuriera Polskiego” wpadła na pomysł nadawania Orderu Uśmiechu. Dziennikarze uznali, że praca dorosłych będzie nagradzana z inicjatywy samych dzieci, i ogłosili ogólnopolski konkurs na projekt odznaczenia. Dalej poszło z górki: nagroda zyskała uznanie Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, a sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim nadał Orderowi Uśmiechu rangę międzynarodową. Obecnie sama kapituła liczy 60 osób, a wśród 953 Kawalerów Orderu Uśmiechu z 45 państw znaleźli się m.in.: Dalajlama XIV, Anna Dymna, Nelson Mandela, Karol Wojtyła, Krystyna Feldman, Irena Sendlerowa, Oprah Winfrey, Hanna i Antoni Gucwińscy, Jacek Kuroń, Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy, Janina Ochojska i Matka Teresa z Kalkuty. Ceremonii wręczania orderu towarzyszy rytuał wypicia soku z cytryny (koniecznie z uśmiechem obdarowanego) oraz pasowania różą. Wszystko odbywa się skromnie: żadnego szastania pieniędzmi, żadnych honorariów w kopertach, przelewów, rautów. Order, pamiątkowa legitymacja, szklanka soku z wyciśniętych cytryn i róża – to wszystko, na co może liczyć odznaczony.

Ewa Demarczyk już w 1963 roku na opolskim festiwalu
ostrzegała, że w każdej bryce są dwie madonny
Polski rząd pozazdrościł Kapitule Orderu Uśmiechu znamienitych laureatów oraz ogólnoświatowego rozgłosu. W 2012 roku powołał jednoosobową Tajną Kapitułę (na wzór Tajnego Jurora z Rybnickiej Jesieni Kabaretowej) i rozpoczął akcję uwłaszczenia madonn. Ministerstwo Sportu i Turystyki w sierpniu 2012 roku wspomogło Madonnę Louise Veronicę Ciccone (zwaną Madonną z Michigan) kwotą 6 mln zł. Na razie żadna agenda rządowa przyznająca 6 mln zł bezzwrotnej zapomogi nie wystarała się o patronat ONZ, jednak Tajna Kapituła w porozumieniu z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego postanowiła nie zwalniać tempa i przyznała 6 mln zł na Świątynię Opatrzności Bożej. Nie udało się ustalić, która madonna zamieszkuje świątynię, ale minister Bogdan Zdrojewski za pomocą erystyczno-prawno-legislacyjnych wygibasów zapowiedział, że oprócz Świątyni Opatrzności Bożej zamierza wspomóc „instytucje związane z dziedzictwem narodowym o najwyższej wartości” (mówiąc wprost: katedry i instytucje muzealne, konkretnie ekspozycje w Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego). Minister wspomniał, że w zbiorach instytucji muzealnych przynależnych do Kościoła w Polsce są obiekty o najwyższej wartości. Jako przykład podał „Madonnę pod jodłami” z 1510 roku autorstwa niemieckiego malarza renesansowego Lucasa Cranacha Starszego. To już kolejna madonna, która może liczyć na polski rząd.

Minister Bogdan Zdrojewski publicznie zapewnił, że
„Madonnie pod jodłami” należy się pomoc materialna, ale
skończyło się na obietnicach bez pokrycia. Czek na
6 mln zł przypadnie w udziale innej madonnie
Jeśli myśleliście, że ubiegłotygodniowy transfer 153 mld zł z OFE do ZUS to zamach na nasze emerytury i początek końca wypłacalności państwa, to się grubo mylicie. Zniknięcie naszych oszczędności w czeluściach ZUS-owskich serwerów, zaplanowane i zrealizowane przez Ministerstwo Pracy i Komisję Nadzoru Finansowego, to małe miki w porównaniu z tym, co planują resorty kultury i sportu. Wzorem Kapituły Orderu Uśmiechu te dwa ministerstwa zamierzają pozyskać jak najwięcej laureatów i wręczyć wszystkim madonnom na świecie czek opiewający na 6 mln zł. Nie wiem, ile jest na świecie madonn, ale przypominam sobie, że w ciągu kilku dni spaceru po Rzymie widziałem ich setki!

Nikt jeszcze nie oszacował, ile madonn bawi się w wesołych miasteczkach, lunaparkach i na prowincjonalnych karuzelach. Ewa Demarczyk w 1963 roku w Opolu śpiewała, że „w każdej bryce vis-à-vis madonna i madonna”, czyli minimum dwie madonny na brykę. Tuzin bryk na każdej karuzeli to już 24 madonny, w każdym powiecie średnio trzy karuzele (72 madonny), powiatów w Polsce jest 380 (mamy już 27360 madonn). To jest dopiero Polska! Co z resztą świata? Co z Disneylandem? Z karuzelami na Coney Island?! Każdej madonnie trzeba podarować 6 mln zł.

To nie są żarty! Jeśli nikt Biernata i Zdrojewskiego nie powstrzyma, to pójdziemy z torbami! Oni są gotowi obdarować nawet Upadłą Madonnę z Wielkim Cycem van Klompa.

niedziela, 9 lutego 2014

Czy Pan Bóg ma poczucie humoru?

Pan Bóg prawdopodobnie ma poczucie humoru
(Rysunek: Marek Raczkowski)
Temat tabu, co...? Jestem przekonany, że po przeczytaniu tego tekstu kilkunastu moich facebookowych znajomych gruntownie rozważy, czy usunąć mnie z grona znajomych (nikt mnie jeszcze nie usunął – w końcu się przekonam, jak to jest). Z pięć osób zapewne to uczyni, trzy osoby na mój widok będą przechodziły na drugą stronę ulicy, a dwie zawiadomią prokuraturę o możliwości zranienia ich uczuć religijnych. Trudno... Mimo wszystko zaryzykuję.

Według badania CBOS sprzed dwóch lat 95 proc. Polaków deklaruje, że są katolikami. Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego podaje, że wierzący katolicy stanowią 61 proc. ludności Polski. Co z pozostałymi 34 proc.? Nie wiem i nie wnikam, ale przypuszczam, że w tej grupie są niemal wszyscy moi znajomi, którzy bywają w kościele wyłącznie na ślubach i pogrzebach.

Aby spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy Pan Bóg ma poczucie humoru, należy zdefiniować, czym jest wiara. Oczywiście wiara w Boga katolickiego (przypominam: 95 proc.!). Kiedyś natknąłem się na taką definicję: jakiś kosmiczny, a zarazem żydowski bóg, jeden jedyny, choć w trzech osobach, może dać ci wieczne życie, jeśli symbolicznie zjesz jego ciało i telepatycznie powiesz mu, że akceptujesz go jako swego zbawiciela po to, aby usunął grzech pierworodny z twojej duszy, który to grzech ludzkość posiada, ponieważ stworzona z żebra kobieta została namówiona przez gadającego węża do zjedzenia jabłka z magicznego drzewa.
To ma sens. To musi mieć sens...

Wczoraj z koleżanką Anną zastanawialiśmy się, czy Bóg ma poczucie humoru, czy też go nie ma. Uzgodniliśmy, że na pewno ma. Jest zatem jakaś baza, teraz wystarczy zorganizować panel dyskusyjny i spróbować zmierzyć się z tematem na poważnie (mimo że sam temat nie do końca wydaje się poważny). Podczas dyskusji należy omówić wszystkie aspekty zagadnienia i zorganizować podstoliki tematyczne: 1. Poczucie humoru a wolna wola. 2. Przyzwolenie na bajzel w Kościele – sabotaż, dopust Boży czy zwykłe niedopatrzenie? 3. Niechlubna przeszłość Kościoła – emanacja czarnego humoru.
Po zakończeniu dyskusji trzeba będzie sporządzić raport, przygotować protokół rozbieżności i opisać zdania odrębne.

Marek Raczkowski na pewno ma poczucie humoru
(Rysunek: Marek Raczkowski)
Jeśli przyjmiemy, że Pan Bóg darzy szczególnymi względami Kościół katolicki w Polsce, to rozważania o poczuciu humoru Najwyższego moglibyśmy w zasadzie zakończyć, bo jeśli P.B. przez tyle lat nie ingeruje w posługę Sławoja Leszka Głódzia, polszczyznę Tadeusza Rydzyka i pomysły na biznes śp. Henryka Jankowskiego, to bez dwóch zdań musi mieć oryginalne poczucie humoru! Albo anielską cierpliwość. Albo jedno i drugie.

Uważam, że Pan Bóg wyjątkowo umiłował wiernych w Polsce, a wobec niektórych wykazał się wręcz przewrotnym poczuciem humoru. Mam na myśli tępych kiboli i narodowców, którzy gremialnie odwiedzają Jasną Górę i nieustannie wykrzykują „Bóg! Honor! Ojczyzna!”. Nikt tych biednych bezmózgów nie poinformował, że Jezus i jego najbliższa rodzina bynajmniej nigdy nie byli wszechpolakami. Ani nawet Polakami. Ani Ślązakami czy Kaszubami. Byli Żydami. Chyba przyznacie, że to jest prowokacja na miarę Monty Pythona. Co, może nie jest?!

Zanim wyrzucicie mnie ze znajomych na FB, dacie wyraz swemu oburzeniu i powiadomicie prokuraturę o zranionych uczuciach religijnych, spieszę z informacją, że wierzę w Boga (i w Jego poczucie humoru), ale szczerze powątpiewam, by miał cokolwiek wspólnego z którymkolwiek kościołem, partią polityczną czy piłkarskim klubem.

Na koniec polecam piosenkę „Urzędnicy Pana B.” z Kabaretu Olgi Lipińskiej w wykonaniu Doroty Furman (interpretacja Doroty Osińskiej też godna uwagi):

Dałeś mi, Panie, rozum i wiarę,
Duszę rogatą, serce za ciasne
No i sumienie – jak to sumienie
– niedoskonałe, za to własne

Z Tobą się zawsze jakoś dogadam,
W smutku pocieszysz, w biedzie pomożesz,
Lecz ten naziemny Twój personel...
O, z personelem to już gorzej

Swój święty nos pcha mi pod kołdrę,
Poucza, w duszy grzebać chce...
Chyba dlatego tak nie lubię
Twych urzędników, Panie B.

Kiedy pomówić z Tobą muszę,
Robię to tak jak Tewje Mleczarz,
A Ty nadstawiasz Boże ucho
I słuchasz mnie, i nie zaprzeczasz

Bo chcesz zrozumieć lęk człowieczy,
Nasze zmęczenie ponad siły
I jesteś dla nas wielkoduszny,
A dla mnie bywasz nawet miły

Więc się nie mieszaj, sługo Boży,
Gdy z Twoim Panem mówić chcę,
Nie potrzebuję pośredników
W moich rozmowach z Panem B.

W departamencie spraw niebieskich
Są moje akta personalne
I każdy krok mój pilnie śledzą
Anioły twe transcendentalne

Lecz gdy przed Tobą kiedyś stanę,
Sama chcę z życia się tłumaczyć,
Proboszcz by nie dał rozgrzeszenia,
A Ty zrozumiesz i przebaczysz

Więc – póki żyję, myślę, czuję
niech ręka Boska broni mnie
Przed pychą i nadgorliwością
Twych urzędników, Panie B.!


Dorota Furman:

Dorota Osińska:
http://www.youtube.com/watch?v=jkjGyqbQVGw&fmt=35

sobota, 8 lutego 2014

Czerwone samochody są najszybsze!

Już za dwa lata mogę się ubiegać o zabytkowe tablice rejestracyjne. Tym prostym trikiem sprawię, że mój demon stanie się klasykiem ;)
Volkswagen polo 1.3 GT (lat 23). Zdjęcie zrobiła moja siostra Bożena

piątek, 7 lutego 2014

O dwóch proboszczach i jednym punkcie, którego Odrze i Legii zabrakło do szczęścia

Popołudniowe podlewanie kwiatów ozdobnych (przerwa w pracy).
Na zdjęciu z Felkiem. W tle dwukołowy demon szos
(Zdjęcie: Bożena Szota)
Mogę powtórzyć za Stanisławem Tymem, że psy to najwspanialsze stworzenia pod słońcem. Jeszcze żaden pies nie dopieprzył mi ciętą ripostą, nie oszukał w interesach i nie zjechał z ronda bez wrzucenia kierunkowskazu. Nigdy nie widziałem psa maszerującego z pochodnią przez Krakowskie Przedmieście, który zawodziłby „Tu jest Polska!” i domagał się od Pana, by raczył wrócić wolną ojczyznę. Widzieliście kiedyś w telewizji psy, które prowadziłyby jałową dyskusję, przekrzykując się „Ja tobie, Azorze, nie przerywałem!”? Nie widziałem czegoś takiego. Psy są w porządku.

Mieszkam w bloku i tylko dlatego nie zdecydowałem się na czworonoga. Koty też lubię, ale przyznam, że moja sympatia do tych futrzaków została wystawiona na ciężką próbę... Gdy mieszkałem z rodzicami w domu jednorodzinnym, nieopatrznie zamknąłem w pokoju małego sierściucha i po powrocie z pracy zastałem pobojowisko. Zrzucił wszystko, co tylko dało się zrzucić: książki, płyty i w zasadzie każdą rzecz, która ważyła mniej niż pięć kilogramów. Oczywiście podczas tej demolki parę razy się załatwił, a kiedy otworzyłem drzwi, huśtał się jak Tarzan na zwisającym z biurka głośniku od komputera. Po tym doświadczeniu uznałem, że zwierzę w bloku to nie najlepszy pomysł. A duże zwierzę niebezpiecznej rasy to pomysł fatalny. Wychodzenie z takim psem na spacer bez kagańca i smyczy to czystej wody debilizm i zwyczajny brak wyobraźni, a jednak na osiedlu wciąż obserwuję z niepokojem takie obrazki. Kiedy słyszę tłumaczenie: „Spokojnie, on nic nie zrobi”, to szlag jasny mnie trafia. W sumie ten konkretny pitbul do tej pory nikomu jeszcze nogi nie odgryzł, więc możemy śmiało założyć, że nigdy tego nie uczyni...

Pamiętam taką rozmowę sprzed kilkunastu lat: kolega z redakcji (chyba stażysta) snuł się w niedzielę po newsroomie i głośno się zastanawiał, o czym by tu jeszcze napisać. Podpowiedziałem mu, że może napisać o właścicielach tych wszystkich pitbuli, buldogów i innych rottweilerów, które biegają samopas po opolskim ZWM-ie. Temat nie wydał mu się atrakcyjny, ale parę dni później okazało się, że jednak jest niezwykle interesujący. Tak bardzo, że wypełnił niemal całą pierwszą stronę gazety. W centrum Opola pies zaatakował kobietę, ciężko ją raniąc. Właściciel beztrosko przechadzał się ze zwierzęciem bez kagańca i podobno zapewniał, że „on przecież nie ugryzie”. Faktycznie, nie ugryzł. Po prostu zmasakrował kobietę, która ledwo uszła z życiem.

Odkąd pamiętam, rodzice zawsze mieli jakiegoś psa, zwykle kundelka, ale trafił się również owczarek niemiecki. Wiadomo, dom z dużym ogrodem, więc przygarnięcie czworonoga zawsze wydawało się czymś naturalnym. Aby psiakowi za bardzo się nie nudziło, do towarzystwa miał innego psa albo kota. I tak jest do dzisiaj.
Kilkanaście lat temu rodzice zdecydowali, że wybudują garaż. Odwiedził nas facet z wydziału geodezji, który musiał zatwierdzić plan budowy. Przyglądałem się, jak wymierzał przepisowe odległości od ogrodzenia sąsiada, a moja matka udając się w stronę ogrodu zwróciła się do naszego owczarka: „Chodź Wiktorku, dostaniesz kości”. Zapadła niezręczna cisza, ponieważ pan geodeta również miał na imię Wiktor. Wilczur dostał obiecane kości, a Wiktor, który poruszał się na tylnych kończynach i biegał po podwórku z dziwnymi przyrządami mierniczymi, został ugoszczony kawą i ciastem.


W sezonie 2009/2010 Piotr Piechniak (z numerem 20.) w dwóch meczach
z Legią Warszawa strzelił po jednej bramce, zdobywając dla Odry sześć
punktów. Legii zabrakło jednego punktu, by zagrać w europejskich
pucharach. Odrze też jednego, by pozostać w ekstraklasie
(Zdjęcie: Wacław Troszka)


Sporo było tych zwierzaków... Mieliśmy kiedyś czarnego kocura z białą łatką w miejscu, gdzie księża mają koloratkę. Sami się domyślacie, że imię mogło być tylko jedno: Proboszcz. Matka zaprotestowała, ale z ojczymem ją przegłosowaliśmy. Proboszcz jak to proboszcz, znikał czasem na trzy tygodnie, a kiedy się wyszumiał, wracał zmęczony i odsypiał eskapadę. Tak się złożyło, że podczas kolędy Proboszcza (kocura) nigdy w pobliżu nie było, a szkoda, bo chętnie rzuciłbym mimochodem w obecności prawdziwego proboszcza: „Ty, Proboszcz, jak było na panienkach?”. Żartuję... Nigdy bym tego nie zrobił. Przy całym swoim konsekwentnym antyklerykalizmie muszę przyznać, że ówczesnego proboszcza Brzezia darzyłem szacunkiem, ponieważ był zaprzeczeniem stereotypu nierozgarniętego plebana. Przede wszystkim jest znawcą piłki nożnej, a przy okazji kapelanem Odry Wodzisław. O piłce może rozmawiać godzinami, a składy czołowych drużyn w Polsce zna na wyrywki. Kiedy Odra grała w ekstraklasie, spotkałem go w którąś sobotę i zapytałem, czy wybiera się na popołudniowy mecz Odry z Legią Warszawa. Odpowiedział smutnym głosem, że musi poprowadzić wieczorną mszę i wyjątkowo nie ma zastępstwa. Sprawiał wrażenie ucznia podstawówki, który dostał od rodziców szlaban na wyjście z domu. Szkoda, że wyznawca jednego, świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła oraz jednej, umiłowanej i wciąż ekstraklasowej Odry Wodzisław nie zobaczył tego meczu, bo Piotr Piechniak strzelił tego dnia bramkę i Legia wróciła do domu bez punktów. To był naprawdę świetny mecz, w dobrym tempie, z mnóstwem sytuacji podbramkowych, obyło się nawet bez chamskich wślizgów wyprostowaną nogą w piszczele. Mecz ostry, dynamiczny, ale zagrany fair. W rundzie wiosennej Piechniak powtórzył swój wyczyn, strzelając na Łazienkowskiej jedynego gola w meczu i pozbawiając Legię miejsca na podium oraz możliwości zagrania w europejskich pucharach. Parę miesięcy później Odra Wodzisław pożegnała się z ekstraklasą i dziś rozpaczliwie broni się przed spadkiem z III ligi. Myślę, że 14 sezonów w najwyższej klasie rozgrywkowej to jak na 50-tysięczne miasto i tak znakomity wynik, a trzecie miejsce w kraju w swoim pierwszym sezonie w ekstraklasie też nie w kij dmuchał.

niedziela, 2 lutego 2014

W poszukiwaniu budki z zapiekankami

Kolonie letnie w Józefowie pod Warszawą,
druga połowa lat 80. Radek w środku w żółtej koszulce
Opowiem Wam o moim koledze z czasów podstawówki. Radek nie mieszkał na moim podwórku, tylko przy Katowickiej, gdzie dziś mieszkam ja. Regularnie jeździliśmy na kolonie letnie i zimowiska, ponieważ nasi rodzice pracowali w tym samym zakładzie pracy, a nawet się znali. Trenowaliśmy razem zapasy, ale w różnych kategoriach wagowych, bo ja byłem niższy, Radek raczej postawny.
Powiedzieć o nim, że to jajcarz jakich mało, to nic nie powiedzieć. O niektórych realizacjach naszych pomysłów wolałbym nie pisać, bo nie wiem, czy te gangsterskie wybryki w prawie karnym na pewno się przedawniły. Z kolonii letnich wychowawcy chcieli nas kiedyś deportować do domu. Nasze kolonijne i zimowiskowe wygłupy śmieszyły zazwyczaj tylko nas i tylko szczęśliwym zrządzeniem losu przez te wszystkie lata uniknęliśmy poprawczaka.

Podczas zawodów zapaśniczych w Katowicach Radek stwierdził, że skoro zakończyliśmy swój udział w turnieju (bez oszałamiających rezultatów), to możemy śmiało wyruszyć w miasto na jakąś zapiekankę. Nie przebraliśmy się, tylko w dresach Unii Racibórz błąkaliśmy się po Katowicach w poszukiwaniu zapiekanki (w drugiej połowie lat 80. serwowanej zwykle z kempingowej przyczepy). Hala GKS-u Katowice była oddalona od centrum, więc wycieczka mocno się przeciągała. Prawdę powiedziawszy, nie przypominam sobie, czy znaleźliśmy budkę z zapiekankami, doskonale za to pamiętam, że trener Ginter Sedlaczek ochrzanił mnie, bo okazało się, że w mojej kategorii wagowej były jakieś repasaże i miałem walkę o piąte miejsce. Do Raciborza wróciłem z VI miejscem na dyplomie.

Podczas międzynarodowych zawodów w Raciborzu w przerwie walk również włóczyliśmy się w klubowych dresach po mieście, a Radek wstąpił nawet do fryzjera na Opawskiej, bo mama mu kazała i wyznaczyła na tego fryzjera czas do końca tygodnia. Była sobota w południe, więc termin nieuchronnie upływał. Jak już się poszwendaliśmy, Radek się ostrzygł (obowiązkowo w klubowym dresie) i jak zwykle wsunęliśmy po zapiekance, to wróciliśmy na pl. Jagiełły i zakończyliśmy zawody: zdaje się, że obydwaj na czwartym miejscu w swoich kategoriach wagowych.

Dostałem od rodziców motorynkę: nówkę sztukę, granatowy metalik, podłużny kanciasty bak. Byłem królem podwórka. Przynajmniej do czasu, kiedy rodzice Michała kupili mu trzybiegowego ogara w kolorze bordo. Moja motorynka miała za to lepszy start, bo do tych ogarów montowali mułowate silniki z trzybiegową skrzynią z jawki. Postanowiłem, że nikomu nie dam się karnąć. Przyjechałem na Katowicką się polansować (na Katowickiej i Słowackiego było największe skupisko znajomych z kolonii letnich) i dałem Radkowi się przejechać, ponieważ zapewnił mnie, że potrafi, bo przecież jeździł już kadetem. Jak wspomniałem, motorynka start miała znakomity i mój kolega tak energicznie ruszył, że obdarł sąsiadowi lakier na drzwiach dużego fiata w kolorze écru. Uciekliśmy z miejsca zdarzenia i jakąś cegłówką wyprostowaliśmy nóżkę motorynki.

Skubaniec zawsze prowadzał się z najładniejszymi dziewczynami. Mógł przebierać niczym Henryk Bista w „Piłkarskim pokerze”: „Pani... pani... i pani... A pani nie i jeszcze długo nie”. Mógł spokojnie przejść się szkolnym korytarzem czy po porannym apelu na koloniach letnich i wskazać na grupę najładniejszych dziewcząt: „Ty... ty... i ty... A ty nie i jeszcze długo nie”.

Kiedyś na raciborskim rynku podczas służby podszedł dziarskim krokiem w policyjnym mundurze do mojej matki, ujął ją pod ramię, jak w amerykańskim filmie poinformował o prawach i oznajmił, że jest zmuszony ją aresztować. O mało nie przyprawił jej o zawał serca, a on zwijał się ze śmiechu, przepraszając i tłumacząc, że zawsze chciał to zrobić. Jesienią 2001 roku Radek Pitrasz zginął w wypadku samochodowym w drodze do domu swojej narzeczonej. Wkrótce zamierzali się pobrać. Zabrakło mi odwagi i charakteru, by pójść na pogrzeb swojego kumpla. On by na mój przyszedł.

sobota, 1 lutego 2014

Czy rzeczownik może zabronić własnej deklinacji?

Język polski jest językiem FLEKSYJNYM. Zgoda, to niezbyt odkrywcze spostrzeżenie, jednak dochodzę do wniosku, że idea deklinacji w kraju nad Wisłą nie do końca się przyjęła. W tekstach prasowych, w zwrotach kondolencyjnych, przetargach, obwieszczeniach, postanowieniach sądowych, na dyplomach i w wikipediowych biogramach autorzy często nie odmieniają nazwisk, zachowując formę mianownikową zamiast dopełniacza, celownika czy innego potrzebnego przypadka. Deklinacja w Polsce powoli wychodzi z mody...

Niektórzy są tak bardzo związani ze swoim nazwiskiem, że rezerwują sobie prawo do nieodmieniania go w ogóle, inni skłonni są je odmienić, ale na własnych warunkach, wedle ustanowionego przez siebie wzorca, argumentując to w następujący sposób:

1. „Bo w mojej rodzinie właśnie tak odmieniamy nasze nazwisko”
2. „Bo tak lepiej brzmi”
3. „Bo tak”

Grzegorz Kołodko – profesor, wicepremier, minister
finansów, maratończyk, globtroter, wegetarianin, abstynent,
antynikotynista i najbardziej znany rzeczownik, który
nie życzy sobie własnej deklinacji
Najtrudniej polemizuje się z argumentem nr 3. Wiceprezydent Raciborza Wojciech Krzyżek chce być Krzyżekiem (zamiast Krzyżkiem), a burmistrz Pszowa Marek Hawel – Hawelem (zamiast Hawlem). Najbardziej spektakularną walkę w obronie swojego nazwiska stoczył prof. Grzegorz Kołodko. Były wicepremier kategorycznie zakazał redaktorom odmiany Kołodki, co Michał Ogórek kąśliwie skomentował, że sam rzeczownik nie życzy sobie własnej deklinacji.

Co ciekawe, problem dotyczy nie tylko nazwisk, których odmiana istotnie nastręcza pewnych trudności (choć przepisy poprawnościowe są jasno sformułowane), np. Piotrowi Kreczko (zamiast Kreczce), Katarzynę Klima (zamiast Klimę). Zdumiewające jest nieodmienianie nazwisk o postaci nieprzedstawiającej żadnych trudności w odmianie. Konstrukcje 'Tadeuszowi Wąsowicz', 'Marcinem Zdanowicz' czy 'Małgorzacie Kowalska” to gwałt na fleksyjnej naturze języka polskiego, jednak w publikacjach prasowych wciąż można się natknąć na takie deklinacyjne wygibasy, w których odmienione jest tylko imię.

Trzeba uczciwie przyznać, że pisownia niektórych nazwisk angielskich i francuskich może sprawić kłopot. Ogólne zasady są dość proste, ale istnieje szereg wyjątków. Możemy ogólnie przyjąć, że imiona i nazwiska zakończone na spółgłoskę otrzymują końcówki polskie bez apostrofu (Bush, Bushem, Bushowi), ale te zakończone na -ow oraz -owe (np. Marlow, Crowe) nie odmieniają się w miejscowniku. Nierzadko obce imię czy nazwisko przybiera zaskakującą formę narzędnika bądź miejscownika. Chirac kończy się na spółgłoskę, więc w dopełniaczu będzie Chiraca, ale w narzędniku Chirakiem. Imię Chiraca – Jacques – kończy się spółgłoską, ale – uwaga! – końcówka -ues nie jest wymawiana, zatem w przypadkach zależnych zastosujemy apostrof: Jacques’a (dopełniacz), Jacques’u (miejscownik), natomiast narzędnik przybierze formę Jakiem. Napiszemy Charlesa Dickensa (Charlesa bez apostrofu), ale Charles'a Aznavoura (Charles'a z apostrofem). Z kolei w nazwisku Remarque spółgłoska -q przechodzi w -kie (Remarkiem). Odmiana nazwiska Montand nie powinna sprawiać trudności, ale imię już tak: Yves'a Montanda, Yves'owi Montandowi, z Yves'em Montandem, o Ywie (lub Yvie) Montandzie. François Rabelais – w tym przypadku imię pozostaje w mianowniku, a nazwisko odmieniamy następująco: Rabelais'go, Rabelais'mu, z Rabelais'm (nie: Rabelais'em). Równie zaskakujące są formy miejscownika od nazwisk: Wallace (Edgara Wallace'a, Edgarowi Wallace'owi, z Edgarem Wallace'em, miejscownik: o Edgarze Wallasie), Comte (Augusta Comte'a, Augustowi Comte'owi, z Augustem Comte'em, miejscownik: o Auguście Comcie), Barthes (Rolanda Barthes'a, Rolandowi Barthes'owi, z Rolandem Barthes'em, miejscownik: o Rolandzie Barcie), Barth (Luke'a Bartha, Luke'owi Barthowi, z Lukiem Barthem, o Luke'u Barcie) czy Smith (Charlesa Smitha, Charlesowi Smithowi, z Charlesem Smithem, o Charlesie Smisie). Nazwiska obce zakończone na -y przy odmianie zazwyczaj otrzymują apostrof: Saint-Exupéry’ego, Galsworthy’ego (naturalnie są wyjątki: Newerly – Newerlego, Budionny – Budionnego), ale jeśli przed -y znajduje się samogłoska, odmieniamy bez apostrofu: Disneya, Rooneyowi, Macaulaya, Hemingwayem.
Myślę, że z deklinacji nazwisk obcych można się spokojnie doktoryzować. Co tam! Na polskich uniwersytetach powinny powstawać katedry i zakłady naukowe zajmujące się wyłącznie deklinacją imion i nazwisk obcych.

Osobom, które dotrwały do tego miejsca moich wynurzeń, składam wyrazy uznania. Tym, którzy sprytnie pominęli ostatni akapit, po chrześcijańsku wybaczam. Wszystkim serwuję anegdotę Michała Rusinka, której przy rozważaniach o słuszności odmieniania nazwisk nie może zabraknąć:
Dzwoni do Rusinka panienka z marketingu:
Czy mogę mówić z panem Michałem Rusinek?
Ależ proszę pani, ja się deklinuję – odpowiada Rusinek.
A to przepraszam, zadzwonię później...


Moi drodzy! Odmiana polskich nazwisk nie sprawia większych trudności, może z nielicznymi wyjątkami. Deklinacja rzeczowników jest właściwością naszego języka, zatem nie zubożajmy go przez zanik tej cechy! Amen.