niedziela, 30 sierpnia 2015

Jak żyć i co robić?

Stanisław Kowalczyk, najsłynniejszy polski paprykarz, zapytał
Donalda Tuska, jak żyć. Wciąż czeka na odpowiedź
Najsłynniejszy polski paprykarz Stanisław Kowalczyk zadał Donaldowi Tuskowi pytanie fundamentalne: "Jak żyć?". 109 lat wcześniej inny myśliciel, Włodzimierz Lenin, również poruszył kwestię zasadniczą: "Co robić?". Odpowiedział idiotycznie: "Rewolucję", co potwierdza odwieczną prawdę, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. Aby cokolwiek robić, trzeba żyć; aby sensownie żyć, trzeba coś robić. Wybaczcie mi to ostatnie zdanie, ale jestem początkującym myślicielem. Prawdę mówiąc, postanowiłem nim zostać parę minut temu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zostanę prekursorem nowego nurtu filozoficznego 'akrobatyczny prymitywizm ontologiczny', dzięki któremu zgłębię teorię wszystkiego.

Mamy szczególny dzień. 30 sierpnia 1980 roku, czyli dokładnie 35 lat temu, podpisano pierwsze z czterech porozumień sierpniowych, które zapoczątkowały przemiany systemowe w Polsce i otworzyły drogę do odzyskania suwerenności. To świetna okazja, by przyjrzeć się wszystkim rządom wolnej Polski, które stawiły czoło nowej rzeczywistości. Żaden z premierów nie udzielił odpowiedzi na pytanie "Jak żyć?", za to każdy, na miarę swoich możliwości, zaprezentował się w konkurencji "Co robić?".

TADEUSZ MAZOWIECKI
Spieszyć się powoli. Była to odpowiedź na żądanie przyspieszenia przemian. Mazowiecki nie zamierzał brać odpowiedzialności za beznadziejną sytuację gospodarczą i polityczną państwa, czemu dał wyraz w exposé, zapewniając, że jego rząd uczyni wszystko, by Polskę z tej zapaści wyciągnąć: "Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania". Trzeba mieć nierówno pod sufitem albo być skrajnym cynikiem, aby z tego cytatu wywieść wniosek, że nowy premier to kryptokomunista.

JAN KRZYSZTOF BIELECKI
Zarabiać. Premierostwo Bieleckiego to jeden z nielicznych okresów w jego karierze zawodowej, w którym oprócz zarabiania pieniędzy angażował się w nudną urzędniczą robotę. Za komuny był kierowcą ciężarówki, prowadził spółdzielnię konsultingową, a w wolnej Polsce był prezesem licznych organizacji, towarzystw, funduszów i banków.

JAN OLSZEWSKI
Dekomunizować, lustrować, odtajniać. Rząd kojarzony z tzw. nocą długich teczek. To jedyna ekipa, która otwarcie przyznawała się do braku zainteresowania sprawami gospodarczymi. Nie zajmowała się administrowaniem, właśnie powstającą Unią Europejską czy rozliczeniem długu zagranicznego. Jedyne rozliczenia, o jakich myślał Olszewski, były spisane przez Antoniego Macierewicza. Skrótowce UE, VAT, PIT i PKB poszły w odstawkę i dyskutowano wyłącznie o PZPR, TW, SB i SOR.

Włodzimierz Lenin zapytał: "Co
robić?". I odpowiedział: "Rewolucję"
WALDEMAR PAWLAK
Oszczędzać. Jedną z pierwszych decyzji nowego premiera była zmiana rządowej limuzyny na białego poloneza. Kiedy zobaczyłem rosłego Pawlaka i jeszcze bardziej rosłych i napakowanych ochroniarzy, jak usiłują wsiąść do poldka, zaniemówiłem z wrażenia. Po paru tygodniach Pawlak porzucił myśl o oszczędzaniu i promowaniu polskiej motoryzacji i wraz z ochroną przesiadł się do rządowej beemy, ponieważ w polonezie najprawdopodobniej nie wytrzymały resory i auto zamiast 12 litrów zaczęło niespodziewanie palić 21, a rozpędzało się do setki nie w 15 sekund, tylko w 51. Pawlak pełnił funkcję premiera dwukrotnie. Za pierwszym razem zaledwie 33 dni. Złośliwcy zauważyli, że to 1/3 Napoleona, który miał swoje 100 dni.

HANNA SUCHOCKA
Podpisać konkordat. Suchocka została premierem w ekspresowym tempie. Nie wiem, jak to się stało. Kiedy wyjeżdżałem na wesele swojej siostry, krajem zawiadywał pan Waldemar: strażak, ojciec i mąż. Po powrocie z wesela urzędowała pani Hania, stara panna, która rok później podpisała z Watykanem konkordat.

JÓZEF OLEKSY
Biesiadować i plotkować. Oleksy został oskarżony o współpracę z Władimirem Ałganowem, rezydentem KGB, z którym biesiadował. Kiedy przestał być premierem, biesiadował z kim popadnie. Podczas zakrapianej kolacji u Aleksandra Gudzowatego oddawał się rozważaniom na temat swoich partyjnych kolegów ("dupek" Miller, "buc" Szmajdziński, "mały krętacz" Kwaśniewski) i Jolanty Kwaśniewskiej, która uczy, że "bezy nie można kroić nożem i widelcem". Przez wiele tygodni życie Oleksego było poważnie zagrożone, bo "mały krętacz" miał ochotę mu przylutować.

WŁODZIMIERZ CIMOSZEWICZ
Ubezpieczać się. Podczas powodzi w 1997 roku, która dotknęła również moje miasto, Cimoszewicz niefortunnie skomentował brak ubezpieczeń u poszkodowanych: "To jest kolejny przypadek, kiedy potwierdza się, że trzeba być przezornym i trzeba się ubezpieczać, a ta prawda jest ciągle mało powszechna". Trudno odnieść się do tych słów bez emocji, bo widziałem zrujnowane domostwa w kilku dzielnicach Raciborza. Moja polonistka z liceum w jednej chwili straciła bogaty księgozbiór, w tym wszystkie dzieła Szekspira wydane po polsku i w oryginale, które przez wiele lat zdobywała w antykwariatach za niemałe pieniądze. Mimo wszystko nie sposób zaprzeczyć, że należy się ubezpieczać. Może wystarczyło powstrzymać się z takimi radami w takiej chwili?

JERZY BUZEK
Reformować. Rząd Buzka przeprowadził cztery reformy: emerytalną, zdrowia, administracji i oświaty. Czy powinien był je wprowadzać? W Polsce panuje na ten temat około 19,2 mln opinii.

LESZEK MILLER
Kokietować i obiecywać. Macho, za którym oglądają się liczne emerytki i działaczki Polskiego Związku Działkowców. Miller jest nieustająco zakochany we własnym głosie i bon motach. Złożył wiele obietnic, posługując się porównaniami z pogranicza dendrologii i sadownictwa. Botanicy z całego świata z niecierpliwością przeglądają kolejne biuletyny SLD w nadziei na informację, że aktyw partyjny w końcu wyhodował wierzbę, która obrodziła gruszkami.

MAREK BELKA
Popisywać się znajomymi celebrytami. Utrzymuje, że zna Jennifer Lopez. Jennifer Lopez utrzymuje, że wie, gdzie leży Polska. Nie wierzę obojgu.

KAZIMIERZ MARCINKIEWICZ
Lansować się bez umiaru. Nie zabiegał o względy celebrytów, ponieważ sam nim został. I to od razu pierwszym celebrytą konserwatystą o poglądach narodowo-chrześcijańskich. Wierności wartościom chrześcijańskim dowiódł, porzucając żonę i dzieci oraz wiążąc się z obiecującą, znaną z leksykalnych eksperymentów poetką, która jest jedyną nieubezwłasnowolnioną osobą na świecie z jednocyfrowym IQ. Jeden z jej wierszy zaczyna się słowami: "Czuję gorąc". Cały naród także poczuł gorąc.

JAROSŁAW KACZYŃSKI
Dzielić i rządzić. Strateg, myśliciel, przyszły mistrz mowy polskiej o nienagannej dykcji. Krzewiciel poprawnej polszczyzny, przywracający życie słowom wychodzącym z użycia: dyfamacja, absmak, kondominium. Jedyny polityk na świecie, który zamierzał przeprowadzić sanację struktur państwowych i oczyścić życie publiczne z udziałem dwóch partii: absolwentów szkoły przyuczenia zawodowego i kretynów zamawiających za każdym razem pięć piw.

DONALD TUSK
Skutecznie wykańczać akcje. Zarówno te na boisku po dośrodkowaniach Grzegorza Schetyny, jak i te wewnątrzpartyjne, także z jego udziałem. Niesłusznie krytykowany za przeczołganie Schetyny, którego zdegradował z marszałka Sejmu (druga osoba w państwie) do przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych (6179. osoba w państwie). Gdyby Tusk faktycznie chciał dopiec Schetynie, przydzieliłby mu etat szatniarza w Śląsku Wrocław (35801662. osoba w państwie).

EWA KOPACZ
Podróżować i wsłuchiwać się w głos ludu. Druga kobieta na stanowisku premiera w Polsce, za to pierwszy szef rządu na świecie, którego urzędowanie to nieustanna konferencja prasowa. Z reguły w plenerze, a kiedy nie pozwala na to pogoda, to w pociągach dalekobieżnych. Kopacz to wulkan empatii: wysłucha każdego, doradzi i wesprze dobrym słowem. Prawie jak Hajle Sellasje.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Sześć piątych razy piąte przez dziesiąte równa się trzy po trzy do kwadratu

Wielu publicystów przypomina dobrze odchowanego chomika.
Niektórzy prezentują zbliżony poziom umysłowy do tego gryzonia
Mogę przysiąc na zdrowie psychiczne Anny Fotygi i czyste sumienie Sławomira Nowaka, że polska polityka dawno przestała mnie obchodzić. To nie oznacza, że od czasu do czasu nie przejrzę działu krajowego w gazecie i nie obejrzę programu publicystycznego w telewizji. Wiele lat temu nabrałem przekonania, że debata z udziałem polityków to w najlepszym razie infotainment, a zazwyczaj – pokaz ignorancji i zwykła pyskówka. Nie przypuszczałem, że do ich poziomu dostosowali się niektórzy publicyści komentujący życie polityczne w naszym kraju. W ubiegłą niedzielę oglądałem "Lożę prasową". Przysłuchiwałem się dyskusji redaktorów, co przychodziło mi z trudem, ponieważ odbywała się na poziomie pogawędki, jaką w filmie "Ryś" prowadziła z zaproszonymi gośćmi redaktor Liliana Pruszcz-Gdańska (znakomita rola Joanny Kołaczkowskiej) z telewizji Witraż.

W "Loży prasowej" Małgorzatę Łaszcz zastępował Andrzej Morozowski, a w roli komentatorów wystąpili: Paweł Wroński, Agnieszka Wołk-Łaniewska, Dominik Zdort i Wojciech Wybranowski. Nie wiedziałem, czemu przypisać niski poziom tej dyskusji. Przyjmijmy, że była to wina niskiego ciśnienia atmosferycznego. Oglądałem program, podążając za tokiem rozumowania zaproszonych gości i redaktora prowadzącego oraz rozmyślając o niekorzystnym układzie barycznym i umysłowym lenistwie rozmówców. Kiedy Zdort zaczął się przekrzykiwać z Wybranowskim, zacząłem się zastanawiać, dlaczego wszyscy prawicowi publicyści w Polsce wyglądają jak utuczone chomiki. Paweł Lisicki – lekko utuczony chomik, Piotr Gabryel – nieco utuczony chomik, Bronisław Wildstein – średnio utuczony chomik, Rafał Ziemkiewicz – znacznie utuczony chomik, Piotr Semka – bardzo utuczony chomik, Andrzej Urbański – nadzwyczaj utuczony chomik... Kiedy moje myśli powędrowały w stronę gryzoni z nadwagą, w studiu rozgorzała dyskusja wokół prezydenckiego weta. Z letargu wyrwał mnie redaktor Morozowski o fizjonomii mocno wychudzonego chomika, który oznajmił, że sejm może prezydenckie weto odrzucić większością 6/5 głosów. Po tej wypowiedzi umarłem na kilkanaście sekund, osunąłem się z fotela, po chwili zmartwychpowstałem i pomyślałem o Andrzeju Stasiuku, który wyprowadził się do wsi Czarne w Beskidzie Niskim, zamieszkał w chacie bez prądu i skutecznie odseparował się od skretyniałych mediów, polityków, publicystów i tych wszystkich chomików udających, że mają coś wartościowego do powiedzenia.

środa, 12 sierpnia 2015

Zielona Sowo, przepisz sonety Adama na nowo

Adaś Miauczyński przygotowuje się do pracy. Podczas lekcji języka
polskiego będzie próbował przybliżyć uczniom twórczość Adama Mickiewicza
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

Tak zaczynają się "Stepy akermańskie", sonet otwierający cykl 18 utworów opisujących podróż Adama Mickiewicza na Krym, wydany pod tytułem "Sonety krymskie". Załóżmy, że średnio rozgarnięty maturzysta kojarzy ten sonet. Przyjmijmy na chwilę tezę dość ryzykowną, że zna na pamięć – jeśli nie cały utwór – to na pewno pierwszą strofę.

A teraz wyobraźmy sobie, że redaktor jednego z większych wydawnictw publikujących poezję Mickiewicza, odpowiedzialny za opracowanie i przygotowanie do druku "Sonetów krymskich", zetknął się kiedyś z jego twórczością i zaznajomił ze "Stepami akermańskimi". Orientuje się, że Mickiewicz napisał "Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi", nie: "Wśród fali łąk szumiących, wśród kwiatów powodzi". W takim razie dlaczego wydawnictwo Zielona Sowa, które parę lat temu weszło w skład grupy kapitałowej Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, zdecydowało się na wersję z "wśród"?

Postanowiłem poruszyć tę kwestię w wierszu:

Zielona Sowo, Zielona Sowo
Zwracaj uwagę na każde słowo

Adaś napisał "śród", a nie "wśród"!
Zechciej docenić Adasia trud!

Niech nasza mądra Zielona Sowa
Oryginalną wersję zachowa

Przepisze wiersze wieszcza na nowo
Tylko uważnie! Wszystkie! Ab ovo!

Redaktorom i korektorom odpowiedzialnym za publikację dzieł naszych pisarzy zalecam trzymanie się oryginalnej pisowni, ale przestrzegam przed bezrefleksyjnym posługiwaniem się frazą wieszczów w mowie potocznej, ponieważ takie postępowanie może okazać się zgubne. Przekonał się o tym profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Kazimierz Ignacy Nitsch, wybitny slawista i historyk języka polskiego, który wedle anegdoty sprzed kilkudziesięciu lat miał zamieścić na drzwiach swojego gabinetu informację: "Studenci, co nie zdali egzaminu, proszeni są o zgłoszenie się...". Studenci przekreślili "co" i napisali "którzy". Gdy profesor zauważył poprawkę, ponownie zmienił "którzy" na "co" i dopisał: "Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy". Pod tym cytatem natychmiast pojawił się dopisek od studentów: "Co wolno Mickiewiczu, to nie tobie, Nitschu".

niedziela, 9 sierpnia 2015

Z pamiętnika maratończyka, czyli 1976 – 1928 = 48, a 98,5 – 67,5 = 31

Forrest Gump przebiegł hrabstwo Greenbow, stan Alabama, a następnie całe Stany Zjednoczone od Atlantyku po Pacyfik
Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyce. Jeszcze raz... Fascynację bieganiem zawdzięczam matematyczce. Tylko dwie litery więcej, a jaka różnica. Matematyczka z liceum ma na imię Bogusława i była moją wychowawczynią. Spotkałem ją w 2007 roku na ulicy Słowackiego.

Nigdy nie miałem problemów z utrzymaniem prawidłowej wagi, bo zawsze uprawiałem sport. Tak się złożyło, że od 2004 roku coraz mniej uwagi poświęcałem wysiłkowi fizycznemu, a coraz więcej regularnym wizytom w przybytku u nazwie Nazar Kebab. Wiedziałem, że przez ostatnie trzy lata bardzo przytyłem, bo mam w domu lustro, ale tej zmiany z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, a nawet z miesiąca na miesiąc nie widać. Kiedy po niedzielnym obiedzie u mamy tak z ciekawości stanąłem na wadze, oczom moim ukazał się wynik, którego nie chcę pamiętać: 98,5 kg. Gdybym po deserze, który stanął mi w gardle, udał się do moich tureckich przyjaciół i dopchał się kebabem, uzyskałbym równe 100 kg. Wieczorem przejrzałem zdjęcia z ostatnich rodzinnych wypadów i z przykrością stwierdziłem: no faktycznie, wieloryb... Zastanawiałem się, czemu przypisać ten dobrobyt, który objawił się przyrostem tkanki tłuszczowej. Zapewne wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej i rządom PiS-LPR-Samoobrona, na pewno nie koalicji PO-PSL, bo od jesieni 2007 roku zacząłem gwałtownie chudnąć.

Wróćmy do spotkania z panią Bogusławą na ulicy Słowackiego, którą lubię spacerować do centrum, ponieważ często spotykam na niej Reagana. Reagan to buldog (taki sam jak w serialu "Gliniarz i prokurator"), którego pani często zwraca się do niego słowami: "Reagan! Ty obszczymurze! Do nogi!". Ciekawe, czy za tekst "Duda! Ty obszczymurze! Do nogi!" można zarobić mandat. Muszę to kiedyś sprawdzić. Pani Bogusława na mój widok rzekła: "Daniel?! Ale ty... (synapsy pani Bogusi rozpoczęły intensywną pracę w poszukiwaniu słowa, które odpowiadałoby prawdzie i zarazem nie
sprawiło mi przykrości) ...zmężniałeś". Trzeba przyznać, że jak na matematyczkę wybrnęła z tej niezręcznej dla nas obojga sytuacji całkiem przytomnie.

W domu ponownie spojrzałem w lustro, jeszcze raz przejrzałem zdjęcia z ostatnich miesięcy i postanowiłem wrócić do swojej ukochanej piłki nożnej. Co czwartek po pracy grałem ze znajomymi i grupą rybnickich samorządowców na treningowym boisku ROW-u Rybnik. W roli VIP-a od czasu do czasu pojawiał się trzy razy ode mnie grubszy poseł Grzegorz Janik, który występował w czerwonym dresie z napisem "Sejm RP". Widok rozpędzonej czerwonej kuli usiłującej wyhamować przed linią końcową boiska już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przymrużcie oczy i wyobraźcie sobie czerwonego boeinga 747 tuż po wylądowaniu. Tak to mniej więcej wyglądało...

Mój pierwszy oficjalny bieg to półmaraton Kietrz – Rohov – Kietrz, a dalej poszło już gładko: Maraton Warszawski (czterokrotnie), 15 km w Jaworznie, liczne biegi na 10 km na południu Polski i coraz więcej półmaratonów (w tym Rybnicki Półmaraton Księżycowy, którego trasa wiodła obok Nazar Kebabu, i to trzykrotnie, bo to były trzy pętle po 7,5 km). Były też biegi przełajowe w Czechach, Běh Zámeckým Parkem w Krawarzu (cztery pętle wokół zamku przez pole golfowe), Zimní Běh Kobeřicemi, Kobeřický Půlmaratón i Kobeřická Dvacítka. Z tym ostatnim biegiem wiąże się zabawna historia. To były początki mojej kariery biegacza, pogoda była wyjątkowa nieprzychylna. Co tu gadać, była paskudna. Do przebiegnięcia 20 km przy porywistym wietrze, zawiei i zamieci jak na biegunie północnym. Tak beznadziejnie mi jeszcze nie szło. Pogodziłem się z myślą, że przybiegnę ostatni, bo już wszyscy zdążyli mnie wyprzedzić, ale na ostatniej prostej przez ten zacinający deszcz ze śniegiem dostrzegłem za sobą wątłą postać z numerem startowym i przyprószoną śniegiem głową. Stoczyłem z tym zawodnikiem ostry bój i wygrałem z przewagą jakichś 200 metrów. To był Czech, a jego fryzura nie była przyprószona śniegiem, tylko siwizną, ponieważ był to starzec. Urodzony w 1928 roku, co sprawdziłem po powrocie do domu. Jeśli podejrzewacie, że wymyśliłem ten 1928 rok, by ubarwić tę opowieść, to dysponuję plikiem z Excela z oficjalnymi wynikami tych zawodów. 1976 – 1928 = 48. O tyle mniej więcej sekund wygrałem ze swoim bezpośrednim rywalem pamiętającym urzędującego prezydenta Tomasza Masaryka. Tak wyglądały początki.

Jacek Hugo-Bader jest ode mnie 20 lat starszy i 30 minut szybszy
Moja życiówka w maratonie to 3:56 w Warszawie. Wynik może nie rzuca na kolana i nigdy nie dawał nadziei na zawodowy kontrakt z Adidasem czy Reebokiem, ale pozwolił przybiec w 1/3 stawki, a przy odrobinie pewności siebie graniczącej z bezczelnością – rzucić w towarzystwie uwagę typu: "Tak, biegam maratony, ale tak na luzie: trzy godziny z kawałkiem to dla mnie żaden wyczyn. Oj, nie pamiętam swojej życiówki, nie mam głowy do liczb...".

To oczywiście zajęcie amatorskie, ale dające mnóstwo frajdy. Start w biegu z udziałem 10 tysięcy uczestników i z dopingującymi wzdłuż całej trasy warszawiakami oraz zespołami muzycznymi od ostrego grunge'u przez reggae, chór akademicki i black metal z metą na Stadionie Narodowym to jest odjazd porównywalny z... no wiecie, z czym (mogą to czytać nieletni). Nie dziwcie się euforii wycieńczonych maratończyków, bo to jest naturalna reakcja organizmu: podczas takiego wysiłku połączonego z niezwykłą oprawą imprezy w mózgu długodystansowca wydzielają się endorfiny. Czysta fizjologia, oni nie są naćpani.

Do maratonu należy się odpowiednio przygotować. Można realizować profesjonalne plany treningowe albo zastosować metodę "na Forresta Gumpa". Pamiętacie ten monolog?

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać. Pobiegłem do końca drogi, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że pobiegnę na koniec miasta. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez hrabstwo Greenbow. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie przebiec przez cały stan Alabama? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Alabamę. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do oceanu. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym zawrócić i biec dalej. Kiedy dotarłem do drugiego oceanu, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym równie dobrze zawrócić i biec z powrotem. Kiedy się zmęczyłem, szedłem spać. Kiedy zgłodniałem, jadłem. Kiedy musiałem pójść do... no wie pani... to szedłem.

Pewnego sobotniego popołudnia, jesienną porą wybrałem się na przebieżkę. Oto moja relacja:

Tego dnia, tak bez przyczyny, postanowiłem trochę pobiegać po Raciborzu. Wyruszyłem z Katowickiej i pobiegłem do rynku, a kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że opuszczę diecezję opolską i pobiegnę do Brzezia w diecezji katowickiej. A kiedy tam dotarłem, pomyślałem sobie, że przebiegnę przez powiat wodzisławski. Tak znalazłem się w Rydułtowach. A skoro dotarłem aż tak daleko, dlaczego miałbym nie dobiec do powiatu rybnickiego? Tak właśnie zrobiłem. Przebiegłem przez Niewiadom. Bez żadnego powodu. Po prostu biegłem dalej. Dobiegłem do ronda Liévin. Pomyślałem, że skoro przebiegłem taki szmat drogi, to równie dobrze mógłbym pobiec do ronda Gliwickiego. Kiedy tam dotarłem, pomyślałem, że skoro jestem aż tutaj, to mógłbym odwiedzić znajomych Wacława i Martynę. Tak uczyniłem. Wypiłem u nich cztery herbaty, zeżarłem wszystkie słodycze i postanowiłem pobiec do Raciborza, bo zrobiło się późno. Wyruszyłem w drogę powrotną, ale na myśl o kolejnych 30 km poczułem dziwne mrowienie w łydkach i udałem się na dworzec kolejowy. Do Raciborza wróciłem pociągiem. W pociągu, kiedy musiałem pójść do... no wiecie... to szedłem.

Jednego popołudnia przebiegłem diecezje opolską i katowicką
oraz powiaty raciborski, wodzisławski i rybnicki. Biegając, zwiedziłem
też wiele miasteczek i wsi na południu Polski i w Czechach, a także
kilka dzielnic Warszawy (na zdjęciu biegacze na moście Poniatowskiego)
Po 18 miesiącach treningów i licznych startach biegowych zrzuciłem wagę do 67,5 kg, czyli ubyło mnie około 1/3, co jednak było lekką przesadą. Kolega z pracy (ten sam, u którego w domu pochłonąłem wszystkie węglowodany proste) rozpowiadał wszystkim, że "Daniel tak wygląda, ponieważ jest ciężko chory i zostało mu parę miesięcy życia". Nie pierwszy i nie ostatni raz zaprezentował tak osobliwe poczucie humoru. Tak sobie myślę, że ja nigdy nie pracowałem z normalnymi ludźmi... Zagroziłem, że jak będzie rozgłaszał, że na mnie już pora i powoli żegnam się z tym światem, to przybiegnę do niego z Raciborza 24 grudnia, a wtedy na herbacie i czekoladkach się nie skończy, bo zasiądę do wigilijnej wieczerzy i nie wiem, jak wytłumaczy dzieciom, że zamierza przepędzić z domu strudzonego wędrowca. Dodatkowo o północy zarządzę rodzinną przebieżkę na pasterkę do bazyliki św. Antoniego.

Kiedy uznałem, że mój wynik z trójką z przodu jest zupełnie przyzwoity, w jednaj z książek Jacka Hugo-Badera przeczytałem, że podczas wyprawy do byłych republik Związku Radzieckiego wziął udział w miejscowym maratonie, ale potraktował go tak treningowo, wręcz rekreacyjnie, i przybiegł w 3:30. Miałem ochotę wyrzucić wszystkie jego książki, ale powstrzymałem złe emocje. Hugo-Bader jest prawie 20 lat starszy ode mnie i rekreacyjnie biega w tempie, które jest szczytem moich możliwości, pod warunkiem że porzucę metodę "na Forresta Gumpa" i zacznę profesjonalny cykl przygotowań.

Rówieśnik Hugo-Badera (a mój znajomy – myślę, że mogę zdradzić jego imię i nazwisko) Jan Nowak też biega poniżej 3:30. W 2011 roku błądziłem po Żoliborzu w poszukiwaniu biura zawodów. Niedaleko cytadeli zaczepiłem 60-latka, uczestnika maratonu, którego poznałem po pakiecie startowym z logo imprezy. Zapytałem o Centrum Olimpijskie przy Wybrzeżu Gdyńskim. Wywiązała się rozmowa, okazało się, że jest z Katowic. Zapytał, czy biegnie ktoś z Raciborza. Mówię mu, że widziałem na liście startowej takiego Janka, ale nazwisko pewnie nic mu nie powie. – Jasiu Nowak też biegnie?! Biegłem z nim w Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu i Dębnie! Muszę go jutro znaleźć przed startem, machniemy sobie tak bez spinki 3:30, może 3:25. A ty biegniesz na życiówkę czy rekreacyjnie? – No, ja też tak rekreacyjnie... 4:20, może 4:15. Bez spinki...

sobota, 8 sierpnia 2015

Habemus presidentem, czyli reglamentacja fiksum-dyrdum

Księża z parafii Miłosierdzia Bożego w Tarnobrzegu
zorganizowali rekonstrukcję zamachu na papieża z 13 maja 1981
W 2011 roku grupa kilkunastolatków z Jastrzębia-Zdroju umieściła w internecie film, na którym jeden z nich przebrany za papieża stoi w jadącym powoli kabriolecie, który ma przypominać papamobile, i pozdrawia mieszkańców miasta. Do akcji wkroczyło śląskie kuratorium oświaty, uczniowie otrzymali naganę, a policja zbadała, czy nie doszło do popełnienia przestępstwa, ponieważ za obrazę uczuć religijnych grożą w Polsce dwa lata więzienia. Nie wiem, na czym obraza uczuć religijnych miałaby polegać, ponieważ jedynie odtworzyli znany z telewizji obrazek: pozdrawiający papież i czterech ochroniarzy w czarnych garniturach wokół samochodu. Gdyby żartownisie zdecydowali się na odegranie scenki z udziałem Winstona Churchilla czy Philippe'a Pétaina, nikt by się nie obruszył, a policja zbadałaby sprawę jedynie pod kątem stworzenia zagrożenia w ruchu drogowym.

Aktorzy i widzowie bawili się wyśmienicie
Przenieśmy się do roku 2014. Po mszy w kościele Miłosierdzia Bożego w Tarnobrzegu odegrano widowisko poświęcone zamachowi na Jana Pawła II. Ksiądz proboszcz Jan zagrał rolę papieża, poruszającego się tekturowym papamobile zbudowanym prawdopodobnie na płycie podłogowej wózka z Auchan, a w rolę strażnika więziennego pilnującego Mehmeta Alego Agcę wcielił się ksiądz Mirosław. Po scenie zamachu odegrano spotkanie papieża z niedoszłym zabójcą. Wśród zaproszonych gości byli: dyrekcja szkoły, nauczyciele, pracownicy administracji, uczniowie oraz ich rodziny.

Powstrzymam się od komentarza, bo przecież widzicie zdjęcie z tego obłąkańczego widowiska i sami możecie ocenić, że neurony w mózgach tarnobrzeskich duszpasterzy działają w trybie awaryjnym. Wszyscy świetnie się bawią – jak na wieczorku zapoznawczym w psychiatryku, a ja zastanawiam się, co by się stało z jastrzębskimi nastolatkami, gdyby zamiast odwzorowywać znaną każdemu telewidzowi na świecie przejażdżkę papieża papamobile, zdecydowali się na ostrą parodię najtragiczniejszego momentu w życiu Jana Pawła II z rekwizytami z planu filmowego "Flintstonowie". Myślę, że kara bezwzględnego więzienia byłaby na miejscu.

W doborze rekwizytów tarnobrzescy duszpasterze
inspirowali się kreskówką "Flintstonowie"
6 sierpnia 2015 roku. Wyobraźmy sobie, że w dniu zaprzysiężenia prezydenta grupa lewicowych działaczy urządza na placu Zamkowym w Warszawie happening i prezentuje ogromny transparent z napisem "Habemus presidentem". W najlepszym dla nich razie zostaliby wylegitymowani, a najpewniej poproszeni o jego zwinięcie i ukarani mandatem. Prawicowi publicyści wygłaszaliby tyrady o przemyśle nienawiści, prostactwie, chamstwie i grubiaństwie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Najmniejszych. Tylko tak się składa, że transparent trzymali zwolennicy prezydenta Andrzeja Dudy, którzy wytłumaczyli dziennikarzom, że "dziś radość jest nawet większa, niż gdy wybrano polskiego papieża", a prawicowi publicyści wtórowali im, bredząc, że wybór prezydenta "spełnił cel powstania warszawskiego", że nie obyło się bez "pomocy z góry", a samego Dudę porównywali do Jana Pawła II.

Tak w kraju między Odrą i Bugiem objawia się reglamentowane fiksum-dyrdum: co wolno księżom Janowi i Mirosławowi oraz szurniętym sympatykom Dudy, w wykonaniu pozostałych obywateli kwalifikuje się na karę grzywny i pozbawienia wolności do lat dwóch.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Kto ma ciotkę w Raciborzu, ręka w górę!

Racibórz. Miasto na południu Polski nad Odrą. To tutaj imprezował
Jan III Sobieski w drodze na odsiecz Wiednia i przerżnął w karty
z najszpetniejszą damą dworu, by trzy tygodnie później odreagować tę porażkę
w bitwie z armią Imperium Osmańskiego. To w tym mieście w 1246 roku
powstał klasztor Dominikanów, w którym zapisano pierwsze polskie zdanie
„Gorze szą nam stało”, czyli „Gorzej się nam stało”. Oficjalnie miasto
liczy niespełna 60 tysięcy mieszkańców, ale wszyscy doskonale wiedzą,
że tak naprawdę około 12 milionów, ponieważ co trzeci Polak ma tu ciotkę.
Nie pytajcie mnie, jak to możliwe na tak małej powierzchni.
Zawsze byłem słaby z arytmetyki
Wczoraj poznałem sympatyczne narzeczeństwo z północy Polski. Dziewczyna pochodzi z Wałcza, a jej chłopak z Piły. Wałcz kojarzę z licznymi ośrodkami przygotowań dla sportowców i z rodzinnym miastem lewicowego publicysty Wiesława Dębskiego, a Piłę z imperium byłego senatora Henryka Stokłosy i speedwayem. Z kim lub z czym moim miłym rozmówcom skojarzył się Racibórz? Prawdę powiedziawszy, znałem odpowiedź na to pytanie, zanim ją usłyszałem. – Racibórz?! Mam ciotkę w Raciborzu! – ożywiła się dziewczyna.

Mniej więcej co trzecia poznana przeze mnie osoba ma ciotkę w Raciborzu. Niektórzy precyzują, że i ciotkę, i wujka, ale nie wygłupiajmy się: to chyba jasne, kto na Śląsku pełni rolę głowy rodziny. Wujek jest kimś w rodzaju księcia Filipa bądź męża kanclerz Angeli Merkel, co to wiadomo, że istnieje, ale dowiadujemy się o tym dopiero przy okazji, kiedy podpadnie kolorowej prasie (książę) albo zacznie, ku swojej zgubie, prawić komplementy 20 lat młodszej kobitce na weselu bądź urodzinach (wujek), a wtedy ciotka publicznie przywołuje go do porządku i od tej pory całe towarzystwo orientuje się, który to jest ten wujek.

Wałcz, Zielona Góra, Hajnówka, Krosno, Opole, Skoczów, Wejherowo, Pszczyna, Warszawa, Rybnik, Wrocław i Mysłowice – to miasta, które w tej chwili przychodzą mi do głowy i których mieszkańcy poinformowali mnie, że ich ciotka mieszka w Raciborzu. Zawsze: ciotka. Nie: kuzynostwo, dziadkowie czy rodzeństwo. Ciotka.

Doszło już do tego, że gdy ktoś mnie komuś przedstawia, to mówię:
– Miło mi poznać, jestem Daniel. Przy której ulicy?
– Mnie również miło. Co przy której ulicy?
– Przy której ulicy w Raciborzu mieszka twoja ciotka?

Co trzeci Polak ma ciotkę w Raciborzu, więc nikogo nie dziwi, że ja również mam. Nawet cztery. Jedna z nich od mojego wczesnego dzieciństwa funkcjonuje jako "ciocia z Niemiec", ale wybudowała się w Raciborzu i przez trzy tygodnie w roku i czasami podczas świąt jest "ciocią z
Raciborza".

Musimy odpowiedzieć sobie na kluczowe pytanie: czy te wszystkie deklaracje o ciotce mieszkającej w Raciborzu należy traktować dosłownie? Przecież to miasto nie jest z gumy! Może chodzi o powiat raciborski, całkiem spory, bo liczący 544 km kw.? To znacznie więcej od Filadelfii! Poza tym nie od dziś wiadomo, że mieszkańcy Piaseczna, Serocka i Mławy to warszawiacy, a zamieszkujący Brzesko, Chrzanów i Myślenice to prawdziwi krakowianie. Tak też jest z Raciborzem: mieszkańcy Krzanowic, Chałupek i Krzyżanowic to są raciborzanie. Odpowiedzieliśmy sobie na pierwsze pytanie, odpowiedzmy i na drugie: kto fałszuje dane w rocznikach statystycznych i Wikipedii?! Dlaczego widnieje tam liczba 56 tysięcy mieszkańców zamiast kilkunastu milionów?!

Kiedyś katowicki oddział "Wyborczej" zainicjował akcję "Stwórzmy śląską mapę kibica" (nie pamiętam dokładnej nazwy). Fankluby śląskich drużyn ekstraklasowych (ale nie tylko, również tych z niższych lig) i zwykli kibice zwani piknikami nadsyłali do redakcji informacje, które dzielnice (a nawet które ulice) kibicują któremu klubowi. Racibórz (jak cały kraj w każdej sprawie) jest i pod tym względem podzielony: jedni kibicują Ruchowi Chorzów, drudzy są za Górnikiem Zabrze. Skorzystajmy z tego pomysłu! Stwórzmy ogólnopolską... Co tam ogólnopolską! Ogólnoświatową Mapę Osób Deklarujących Posiadanie Ciotki w Raciborzu. Aby jej przygotowanie przebiegło sprawnie, potrzebna jest organizacja koordynująca to przedsięwzięcie.

Niniejszym powołuję Ogólnoświatowe Forum Posiadaczy Ciotki Zamieszkałej w Raciborzu (w skrócie: OFPCZR). Kto chce wstąpić do OFPCZR-u, nie musi opłacać składki członkowskiej ani przynosić zdjęcia do legitymacji. Wystarczy, że podniesie łapkę i wypowie "Moja ciotka mieszka w Raciborzu". Osoby wierzące mogą dodać: "Tak mi dopomóż Bóg".

wtorek, 4 sierpnia 2015

O wyższości Agnieszki Osieckiej i Jonasza Kofty nad straganowym paździerzem

Irena Jarocka na scenie to niespotykane połączenie
wdzięku, urody, profesjonalizmu, znakomitego tekstu,
genialnej aranżacji i brawurowej interpretacji
Parę dni temu dopadła mnie i moich współpracowników głupawka polegająca na tym, że ni z tego, ni z owego zaczęliśmy śpiewać piosenki uchodzące za hity estradowe PRL-u. Ale z własnym tekstem, wymyślanym tak na poczekaniu. Z wersu na wers improwizowaliśmy i wymyślaliśmy kolejne zwrotki. Zupełnie na trzeźwo, bo przecież byliśmy w pracy. Z koleżanką postanowiliśmy przerobić w ten sposób cały utwór "Z tobą chcę oglądać świat" Wodeckiego i Sośnickiej i jeszcze parę innych piosenek, ale w domu, na spokojnie, ponieważ chcieliśmy uniknąć skierowania przez pracodawcę na konsultacje psychiatryczne i zgodnie uznaliśmy, że dyscyplinarka z wpisem do akt "Zwolniony za śpiewanie evergreenów" oznaczałaby znikome szanse na ponowne zatrudnienie.

Przypomniałem sobie kilkanaście przebojów z lat dziecięcych i dokonałem odkrycia, że tzw. piosenka estradowa minionej epoki miała się zupełnie nieźle. Zaznaczam, że tego rodzaju twórczość to antypody moich muzycznych zainteresowań, ale trzeba przyznać, że oprócz wątpliwych muzycznie i tekstowo dzieł pojawiły się wtedy również liczne piosenki wytrzymujące próbę czasu – ze znakomitymi tekstami, niebanalną aranżacją i świetnym wykonaniem. Zdarzały się również dzieła wybitne, jeśli można tak powiedzieć o produktach kultury masowej. Możliwe, że to, co teraz piszę, brzmi jak narzekanie dziada, który przekonuje, że "przed wojną jabłka były smaczniejsze", ale zastanówcie się sami, co tzw. współczesna estrada ma do zaproponowania. Zblazowaną Edytę Górniak? Zmanierowanego Piasecznego? Feela? Nie wydurniajmy się...

Agnieszka Osiecka – poetka, pisarka, dziennikarka
i autorka ponad dwóch tysięcy tekstów piosenek
Naprawdę chcecie ich porównywać ze Sławą Przybylską i Zbigniewem Wodeckim? Serio uważacie, że "Wymyśliłam cię" Ireny Jarockiej czy "Tyle słońca w całym mieście" Anny Jantar oraz setki piosenek autorstwa Agnieszki Osieckiej, Jerzego Dąbrowskiego, Jacka Cygana, Jonasza Kofty, Wojciecha Młynarskiego, Jana Zalewskiego, Jeremiego Przybory i Janusza Kondratowicza ustępują jakiemuś tworowi pt. Donatan & Cleo, święcącemu jeszcze nie tak dawno triumfy Ich Troje czy przeżywającemu niepojęty dla mnie renesans paździerzowemu disco polo? Czy straganowe badziewie nieodwołalnie wygrywa z Grażyną Łobaszewską i Andrzejem Zauchą?

Zastanówcie się sami, bo ja się zastanowiłem i jakoś przeszła mi ochota na pastisze i parodie przebojów z lat 60., 70. i 80. Wystarczy, że współczesna estrada to jeden wielki pastisz, groteska i obciach w jednym. Mam nadzieję, że wyrażam się dość jasno, a wy czytacie ten tekst ze zrozumieniem. Piosenkę festiwalową zgrabnie omijam szerokim łukiem, nie zasłuchuję się na co dzień w utworach Ireny Santor i Anny Jantar (choć twierdzę, że zawdzięczamy im wiele ciekawych interpretacji), tylko próbuję zestawić dawne hity przemysłu rozrywkowego z tym czymś, co dzisiaj kształtuje gust masowego odbiorcy i znajduje uznanie w oczach i uszach publiczności Eurowizji czy innego Lata Zet i Dwójki czy jak to tam się nazywa. Teraz możecie śmiało mi nawtykać, jakim to jestem zramolałym dziadem i nie znam się na nowych tryndach.

niedziela, 2 sierpnia 2015

Gra zawsze toczy się o wygraną, mimo kart, jakie przyszły

Wiesław Myśliwski, "Ostatnie rozdanie"
Znak, Kraków 2013
"Gramy przecież w różne gry o siebie, i przez całe życie. Obmyślamy reguły w zależności od potrzeb. Gdyby tak się dało skodyfikować te wszystkie reguły, może byśmy nawet uzyskali jakiś przybliżony obraz, kim jesteśmy. Lub odwrotnie, jeszcze bardziej oddalilibyśmy się od siebie, bo przecież nie ma gry bez ryzyka. Coś wiem na ten temat, grywałem przez lata w pokera. Gramy nie tylko w drobnych sprawach, gramy i o nasze uczucia, nasze myśli, nasze słowa, a bywa, że o wszystko, jak prawdziwi hazardziści i jak prawdziwi hazardziści jakże często blefujemy.

(...)

Nikt przecież nie gra, żeby przegrać. Gra zawsze toczy się o wygraną, mimo kart, jakie przyszły. A to wymaga nie tylko umiejętności tasowania, przebijania, blefowania i nawet nie tego, żebyśmy umieli zachować zimną twarz. To wymaga, abyśmy wiedzieli, o co gramy, i chcieli tego chcieć. To umiejętność najtrudniejsza. O wiele trudniejsza niż żyć. Urodzić się, umrzeć byle kto potrafi. Lecz czy to jest życie, niech pan sam powie, panie Antoni. Coś pan za często wygrywa, a ja dokładam tylko pieniądze. I nie przychodzą panu jakieś nadzwyczajne karty, tylko że mnie przychodzą gorsze. Tak to jest, gdy karty grają za nas. Albo też nie umiem już grać w uczciwą grę, nawet sam z sobą. Tylko że w uczciwej grze, jak pan widzi, jest się przeważnie przegranym. O, jak ja teraz z panem".

sobota, 1 sierpnia 2015

Jak powstają twoje teksty

Marian Załucki udzielił piszącym
doskonałej rady: "Autor ma męczyć się
tak długo, żeby czytelnik już nie musiał"
O tym, że świat chyli się ku upadkowi, świadczy chociażby fakt, że znalazła się grupa kilku osób, które pytają mnie, jak pisać. Wyrażają się z uznaniem o mojej blogowej twórczości, co jest bardzo miłe i aż tak bardzo mnie nie dziwi. Organicznie nie znoszę fałszywej skromności i bezmyślnego krygowania się, zatem nie napiszę, że moje teksty są denne. Mogę z całą mocą oświadczyć, że są fragmenty, a nawet całe wpisy, które od dna wyraźnie się odbijają, zmierzają ku powierzchni akwenu, by niespodziewanie osiąść na mieliźnie pogmatwanych dygresji, niezrozumiałych metafor i innych środków stylistycznych, których teoretycy literatury jeszcze nie zdążyli zdefiniować. Zapewniam, że nie ustaję w wysiłkach: dużo czytam, odświeżam umysł, piję dużo kawy i wkrótce będę jak brzytwa! Pochlebstwa płyną również od nieznajomych. Nie wiem, jak to działa – możliwe, że niektórzy z Was udostępniają linki z poszczególnymi tekstami. Wybaczcie moją ignorancję, ale na mediach społecznościowych znam się tak, jak Dariusz Joński na historii Polski XX wieku.

Dziękuję Wam za życzliwe zainteresowanie, ale z żalem muszę napisać, że na uwagę o braku błędów interpunkcyjnych musiałem czekać aż półtora roku, a na tym komplemencie najbardziej mi zależało. Małgosiu, dziękuję! Gdybyście przez 16 lat wykonywali zawód korektora tekstu i zasypiali ze słownikiem interpunkcyjnym prof. Podrackiego, to też orientowalibyście się, że przecinek stawiamy przed złożeniami 'mimo że', 'pod warunkiem że', 'dlatego że' i "chyba że', a nie wewnątrz takiego wyrażenia, chyba że (!) na poprzedzający go składnik pada akcent zdaniowy, co zdarza się niezwykle rzadko i dotyczy tylko niektórych złożeń, najczęściej: 'zważywszy że' i 'tyle tylko że', ale najbezpieczniej z tej możliwości nie korzystać. Wybaczcie! Zawsze chciałem publicznie popisać się wiedzą o wskaźnikach zespolenia w zdaniach złożonych.

O ile miłe słowa zachęcające do dalszego pisania dodają mi wiary we własne umiejętności, o tyle prośby o porady, jak pisać i skąd czerpać pomysły, budzą zdumienie, a już na pewno niepokój połączony z troską o zdrowie pytających. Równie dobrze moglibyście zagadnąć Jana Rokitę, czy zgodziłby się przeprowadzić szkolenie personelu Lufthansy. A właśnie! Nie wiecie, co z Jaśkiem? Janowi Marii Władysławowi imion nie ubywa, ale jego samego jakby coraz mniej. Martwię się o niego... I o jego żonę. Taka dobrana para! Szkoda, że w 2005 roku nie został premierem. Uruchomiłem wyobraźnię i doszedłem do wniosku, że jego premierostwo z Nelli u boku mogłoby być najzabawniejszym okresem w dziejach Polski.

Paulina Wilk w autobiograficznej opowieści
sięgnęła pamięcią do dzieciństwa i czasu
dorastania, dzięki czemu opisała marzenia
i wyzwania współczesnych trzydziestoparolatków
No dobra, przystępuję do odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania.
1. Czy warto założyć blog? (blog ma rodzaj męski nieżywotny, zatem w bierniku obowiązuje nas forma 'blog'. W mowie potocznej dopuszczalne jest pytanie "Czy warto założyć bloga?", ale w tekście pisanym używajcie starannej polszczyzny. I przeczytajcie uważnie dwa razy tekst przed publikacją – w ten sposób okazujecie czytelnikowi szacunek).
– Warto. To wciąż nie jest karalne i zajmuje 15 minut. Tyle trwa "Teleexpress". Albo przeciętny stosunek seksualny w Skandynawii, jeśli ktoś woli obrazowe porównania.

2. Skąd czerpać pomysły, czyli "jak powstają twoje teksty"?
– Pomaga uważność. Nie tyle spostrzegawczość, co właśnie uważność. Wrzućcie do wyszukiwarki hasło "mindfulness" i poczytajcie o tym. Wystarczy udać się na spacer do centrum pieszo zamiast samochodem, otworzyć gazetę na dowolnej stronie i pomysły nasuwają się same. Podzielam zdanie, które wypowiedział kiedyś Marek Koterski: "Przez życie prowadzą mnie strzępki zasłyszanych rozmów i fragment zdania w książce otwartej na przypadkowej stronie". Oprócz fragmentów zdań zalecam czytanie całych książek, ale do tego, jak sądzę, nie muszę Was zachęcać. Inspiracja do pisania jest wszędzie. Zawsze można też sięgnąć do zakamarków pamięci i przywołać zdarzenia z odległej przeszłości, nawet z dzieciństwa. Gorąco polecam książkę "Znaki szczególne" Pauliny Wilk, która dzięki mistrzowskiej retrospekcji z dzieciństwa przypadającego na czas demokratycznych przemian w doskonały sposób zanalizowała pokolenie współczesnych 35-40-latków.

3. A co, jeśli nikt tego nie będzie czytał?
– Nie zrażajcie się tym! Pamiętajcie o dwóch rzeczach: 1. Żyjemy w epoce nadmiaru informacji. 2. Encykliki papieskie są wydawane w pokaźnych nakładach, a czyta je w Polsce pięć osób: Przeciszewski, Terlikowski, Czaczkowska, Nycz i mój kolega kosmita, z którym kiedyś pracowałem.

4. Jak długo pisze się takie teksty?
– Odpowiem słowami Mariana Załuckiego, znakomitego poety, satyryka i pisarza: "Autor ma męczyć się tak długo, żeby czytelnik już nie musiał". Czasem jakiś temat chodzi za mną tygodniami, ale bywa też tak, że od pomysłu do publikacji mija kilkanaście minut. Czy moi czytelnicy męczą się podczas lektury? Pewnie tak, ale nie wszyscy i nie przy każdym wpisie. A to już coś! Czy Wam się uda? Na co czekacie? Do dzieła!

Jeśli uważacie, że powyższy kącik poradniczy to skutek niedawnych upałów, które wyraźnie mi zaszkodziły, to jest mi z tego powodu bardzo przykro. Te uniwersalne wskazówki początkującym blogerom na pewno nie zaszkodzą. Mogą nawet pomóc.