czwartek, 30 lipca 2015

Łączmy się w pary! Kochajmy się!

Gdzieś tam w sejmowym korytarzu krótka chwila
Splecione ręce w podkomisji, oczu błysk
Wysłany w biegu krótki list
Stokrotka śniegu, dobra myśl
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć

Uciekaj skoro świt
Bo potem będzie wstyd
I nie wybaczy nikt
Chłodu ust twych

Deszczowe wtorki, które przyjdą po wyborach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda, że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć

Uciekaj skoro świt
Bo potem będzie wstyd
I nie wybaczy nikt
Chłodu ust, braku słów...
Zapewne jestem jedną z ostatnich osób, które mogłyby zajmować się doradztwem matrymonialnym. Moje związki nie przetrwały próby dwóch lat, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ rozstajemy się w zgodzie i na pożegnanie zapewniamy siebie nawzajem – wzorem bohaterów hollywoodzkich produkcji – że zostajemy przyjaciółmi. Uzbierało się tych przyjaciółek... To wcale nie jest śmieszne, bo obiecałem matce, że przed czterdziestką się ożenię. Zostało mi, niech policzę, dziewięć miesięcy. Hm... Dziewięć miesięcy to liczba dość symboliczna.
Od lat obserwuję znajomych oraz znajomych tychże znajomych i ich dalszych znajomych, jak dobierają się w pary, i dochodzę do wniosku, że oni te znajomości zawierają już nie za pomocą Facebooka, tylko przy użyciu zmutowanego algorytmu, napisanego dla hecy przez jakiegoś kretyna, który z ukrycia obserwuje rezultaty swojego niecnego planu.
Podam trzy przykłady takich związków, które – przyznaję – nie są reprezentatywne, powiedziałbym, że są nawet skrajne, ale przysięgam, że prawdziwe. To są dalsi znajomi, których poznałem przed laty i nie wiem, jak potoczyły się ich losy. I chyba nie chcę wiedzieć. Opiszę jedno małżeństwo i dwa narzeczeństwa.

Para nr 1: ona – elokwentna, pogodna, rezolutna, z nieco abstrakcyjnym poczuciem humoru, trochę przekorna, nieustannie roześmiana, rozmowna, ale nie gadatliwa; on – ograniczony umysłowo buc o nieskażonym żadną myślą obliczu, wypowiadający monosylaby, a jego jedyna refleksja nad
światem sprowadza się do regularnie powracającego dylematu: wymienić olej i filtr powietrza już teraz czy za 6 tys. km, wtedy zrobi się przy okazji rozrząd i wymieni końcówki drążków układu kierowniczego.

Para nr 2: ona – tępa dzida z zasobem 240 słów, w tym "bynajmniej" odgrywającym w jej słowniku rolę dżokera; on – może nie erudyta, ale facet na poziomie, który pomyśli, zanim powie, zmyślny, z polotem, jego główne zajęcie: spalanie się ze wstydu, kiedy jego piękniejsza połówka podejmuje próbę ułożenia zdania współrzędnie złożonego.

Para nr 3: ona – inteligentna, wrażliwa, subtelna, eteryczna, niebywałej urody, o mądrym spojrzeniu, małomówna, ujmująca w każdym calu, trochę w stylu Eli – ukochanej z rojeń Adasia Miauczyńskiego w "Dniu świra". Tylko wziąć i się zakochać; on – cham, nieuk i troglodyta o posturze fryzjera Záprdka z filmu "Zabić Sekala" i wdzięku Salwatora z "Imienia róży", z fatalną wadą wymowy oraz ilorazem inteligencji wynoszącym 3,1415926535...

No dobra, ja też spotykałem się kiedyś z pięknością, która używała "bynajmniej" zamiennie z "przynajmniej", ale wmawiałem sobie, że chyba za głośno słucham muzyki przez słuchawki i pogorszył mi się słuch. Kolega powiedział mi kiedyś:
– Widziałem cię z tą nową dziewczyną. Naprawdę ładna kobitka.
– Pewnie, że ładna. I nawet jest o czym porozmawiać. Tylko wiesz co... Ona chyba nie zna znaczenia słowa bynajmniej. Jak w tej piosence Młynarskiego...
– Daj spokój! Dla mnie to ona mogłaby mówić "wyszłeś" i "przyszłeś".

Wszyscy moi najlepsi kumple są pragmatyczni do bólu i nie dzielą niepotrzebnie włosa na czworo. Bynajmniej!

Na początku lat 90., kiedy mieszkałem na Ostrogu, widywałem małżeństwo, które poruszało się i komunikowało ze światem w rytmie powtórek akcji meczowych z lat 80., oznaczonych w rogu ekranu pulsującą literką "R" (czytelnicy koło czterdziestki wiedzą, co mam na myśli). Kiedy na dwupasmówce do Katowic jakiś kierowca zatrąbił, oboje synchronicznie obracali głowy w kierunku jezdni, co trwało jakieś 12 sekund. Musieli mieszkać blisko mnie, bo regularnie spotykałem ich na zakupach i w kolejce po kawę, w której rozwiązywałem krzyżówki i czytałem "Świat Młodych". Byłem przekonany, że są upośledzeni umysłowo, ale zawsze byli tak jakoś porządnie i gustownie ubrani. Zawsze – nawet w tej kolejce po arabikę. Kiedy odbierałem kartę motorowerową, odkryłem, że to pracownicy magistratu, co wiele mówi o początkach władzy samorządowej w wolnej Polsce. Ale to nieistotne. Najważniejsze, że doskonale się dobrali i że się kochają.

piątek, 24 lipca 2015

Mam świetny sposób dla wielu osób

Alf kandydował na urząd prezydenta USA. Wygrał wybory, ale na
niby, bo w roli kandydata pojawił się tylko we śnie pani domu, Kate Tanner
Do grona ekonomicznych analfabetów nieoczekiwanie dołączył Ryszard Petru, który oznajmił, że polska gospodarka jest w stanie dogonić niemiecką najdalej w 10 lat, a już po pięciu latach poziom życia przeciętnego Polaka będzie zbliżony do poziomu życia, do którego przywykli nasi sąsiedzi mieszkający za Odrą. Rozumiem, że dokona tego lider NowoczesnejPL wraz z gronem swoich współpracowników i umiejętnie dobranych ekspertów. Nie wiem dokładnie, na czym polega sztuczka erystyczna "Tylko my możemy sprawić, żeby Polakom żyło się tak, jak Niemcom", jestem nawet gotów założyć, że za kilka lat niektóre wskaźniki gospodarcze mogą przybliżyć się do wartości, którymi może poszczycić się niemiecka gospodarka, ale Petru zwraca się z ofertą bezpośrednio do wyborców, którzy mają prawo przypuszczać, że zgodnie z obietnicą za kilka lat – naturalnie za sprawą NowoczesnejPL – pracownik fizyczny w Polsce będzie zarabiał około 6 tys. złotych (czy też 1500 euro). Suma nie jest zawrotna, ale pamiętajmy: mówimy o wykwalifikowanym robotniku, nie o prawniku, muzykach Modern Talking i Rammstein czy napastniku Bayernu Monachium.

Nie wiem, jak to skomentować. Może tak: parę lat temu Jarosław Kaczyński i jego podopieczni po raz pierwszy zorganizowali marsz w obronie demokracji. Oczywiście 13 grudnia, ponieważ 13 grudnia 1981 roku Kaczyński nawet nie został internowany (jak 10 tysięcy innych osób z solidarnościowego podziemia) i w walkę w obronie demokracji angażował się bez większej wiary w sukces. Po 30 latach postanowił nadrobić zaległości i wyruszył na ulicę w nadziei na to, że w końcu zostanie zatrzymany. Niestety, tego misternego planu wciąż nie udaje się zrealizować. Podczas jednego z takich marszów stołeczni policjanci, zapytani przez dziennikarzy, ilu mniej więcej uczestników protestu maszerowało przez Warszawę, odpowiedzieli, że liczbę demonstrantów szacują na jakieś 15, maksymalnie 20 tysięcy. Na co organizatorzy odpowiedzieli, że było ich co najmniej 100 tysięcy. W jednym z pierwszych komentarzy pod tekstem internauta trzeźwo zauważył – excusez le mot, to cytat – "Co tam 100 tysięcy! Lekkim ch...em 500 tysięcy". I w ten właśnie sposób chciałbym odpowiedzieć panu Petru: polska gospodarka zrówna się z niemiecką nie w 10 lat, nie w pięć lat, ale w pięć miesięcy. Lekkim ch...em.

Gdyby jednak greps ze zrównaniem się poziomu życia Niemców i Polaków nie chwycił, mam dla pana Ryszarda propozycję: niech poprosi w archiwum TVP Rozrywka o odcinek serialu "Alf", w którym główny bohater startuje w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Głosy wyborców Alf usiłuje zdobyć hasłem: "Mam świetny sposób dla wielu osób. Dajcie mi władzę, to wam go zdradzę". Zaprezentował też parę innych językowych wygibasów, które przysporzyły mu zwolenników. Proszę się nie krępować i korzystać. Powodzenia!

PS Krzysztof Szubzda uprzedził mnie kiedyś, że w Polsce wszelkie teksty i wypowiedzi zawierające ironię należy opatrywać klauzulą, że są ironiczne, co niniejszym czynię. Naturalnie wiem, że Ryszard Petru nie jest ekonomicznym analfabetą. Jest cenionym i szanowanym ekonomistą. Nie przypuszczałem jednak, że od niedawna również populistą, który w wyścigu do parlamentu doszlusował do wyrachowanej ferajny polskich polityków gotowych złożyć dowolną obietnicę.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Życie jest jak pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, kiedy zaproszą cię na wesele

Forrest Gump kilka razy zatańczył z Jenny, ale jak mu poszło na weselu
porucznika Dana Taylora, reżyser postanowił nie ujawniać.
Z pewnością znacznie lepiej radził sobie, podrygując
do piosenek Elvisa Presleya w szynach korekcyjnych
Jednym z moich ulubionych zajęć jest wynajdywanie usprawiedliwień swoich osobliwych zachowań, zasad i przyzwyczajeń. Przez długie lata ukrywałem przed światem, że wycinam z gazet najciekawsze eseje i wywiady prasowe i archiwizuję je w tematycznie pogrupowanych teczkach. Trudno zaprzeczyć, że w epoce czterordzeniowych procesorów i w obliczu nadchodzącej ery grafenu jest to zachowanie dość dziwne, ale kiedy w filmie dokumentalnym o prof. Marii Janion zobaczyłem, że ona robi dokładnie to samo, natychmiast się do tego przyznałem. Ten elitarny klub liczy w Polsce najprawdopodobniej dwie osoby i przyznaję, że takie towarzystwo bardzo mi odpowiada. Chodzą słuchy, że parę innych osób również prowadzi podobne archiwum, ale ci ludzie ukrywają się gdzieś w Bieszczadach.

Rodzina i znajomi doskonale wiedzą o mojej patologicznej niechęci do robienia zakupów w sklepach odzieżowych i obuwniczych. Zaglądam tam sporadycznie, a kiedy uznam, że jakaś rzecz odpowiada mojemu – bądź co bądź dyskusyjnemu – gustowi, w pośpiechu kupuję po dwie identyczne koszule i dwie pary tych samych butów i natychmiast stamtąd uciekam. Dziwne zachowanie, o którym nie ma co rozpowiadać? Na pewno, ale kiedy w biografii Magdaleny Grzebałkowskiej o Beksińskich wyczytałem, że dokładnie tak samo zachowywał się mój ulubiony malarz Zdzisław Beksiński, postanowiłem podzielić się swoim zwyczajem z całym światem.

Rybnicki rynek, parę godzin przed koncertem Bryana Adamsa, podczas
którego redaktor Piotr Baron na pewno się gibał. Ja też się gibałem.
I moja siostrzenica Ewa też się gibała. I kilkanaście tysięcy innych ludzi.
17 września na weselu Ewy prawdopodobnie będę przymuszany do tańców.
Jeśli odpowiednio znieczulę się alkoholem wysokoprocentowym,
po 23 latach znowu będę udawał, że tańczę (Zdjęcie: Adrian Karpeta)
Niechęć do tańczenia na weselach, w których niestety czasem uczestniczę, nie jest niczym niezwykłym. Niemal wszyscy moi koledzy nie przepadają za wygibasami do wątpliwych estetycznie podkładów muzycznych, ale ja nie tańczę w ogóle. Uczyniłem wyjątek na weselu mojej siostry w 1992 roku, ale jeśli uważacie, że poruszanie się po parkiecie z gracją Forresta Gumpa, który „tańczył” z Jenny, można rzeczywiście nazwać tańcem, to proszę bardzo: tańczyłem. Uważam, że parkiet znakomicie nadaje się do gry w ping-ponga, koszykówki i piłki halowej. Na pewno nie do przestępowania z nogi na nogę, na dodatek w marynarce. Długo szukałem jakiejś znanej osoby, która podzielałaby mój pogląd w tej sprawie. Znalazłem. Piotr Baron na antenie Polskiego Radia wyraźnie powiedział, że w ogóle nie tańczy na uroczystościach weselnych, tudzież na urodzinach i imieninach, i wręcz nie rozumie, jak można dobrowolnie wykonywać podobne czynności. Oczywiście nie mówimy o niekontrolowanym podskakiwaniu na koncercie Pearl Jam, Fisha, Kultu czy gibaniu się na występach nieżyjącego już niestety Joe Cockera. Takie zachowanie było i nadal jest dla mnie jak najbardziej naturalne.

Maria Janion, Zdzisław Beksiński i Piotr Baron to moim zdaniem wyśmienite towarzystwo. Dziękuję za uwagę.

niedziela, 19 lipca 2015

Azja Tuhajbejowicz, Andrzej Kmicic, Gerwazy i Karol Borowiecki rzucają używki

Daniel Olbrychski 10 lat temu rzucił alkohol, ale policyjny alkomat zweryfikował
jego mocne postanowienie abstynencji. Na zdjęciu z Oleńką Billewiczówną
Z niepokojem obserwuję, jak bardzo upowszechniło się zjawisko rzucania. Żony rzucają mężów, mężowie rzucają żony, znudzone kochanki rzucają żonatych kochanków, którzy z kolei – niespodziewanie rzuceni – rzucają się bądź to w szpony nałogu, bądź to w wir pracy. Bywa, że i pod pociąg.
Mimo zaawansowanego wieku jeszcze nie myślałem o rozwodzie. Pewnie dlatego, że nie zdążyłem się ożenić. Nikogo nie rzuciłem i nikt mnie nie rzucił, ponieważ wszystkie moje związki kończyły się za porozumieniem stron. Zupełnie jak w korporacji. Czasem z trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Moment rozstania to zwykle nie jest najmilsza chwila, ale pochwalę się, że – może z jednym wyjątkiem – za każdym razem zostawaliśmy przyjaciółmi. Jak w porządnych amerykańskich filmach.

Rzucać można nie tylko żonę, kochankę czy męża. Zauważyłem, że ludzie najczęściej rzucają papierosy. Moja matka (Maria) od wielu lat rzuca palenie i trzeba przyznać, że kilka razy nawet jej się udało. Raz nie paliła dobę, raz prawie dwie doby, a raz – nie uwierzycie – dwa tygodnie! To z radości, kiedy przyszedł na świat jej pierwszy wnuk. Inna Maria (Czubaszek) o czymś tak niedorzecznym jak próba rzucenia palenia nigdy nawet nie pomyślała. Na spotkaniu autorskim w Raciborzu bez papierosa wytrzymała jakieś 84 minuty i chwilę po zakończeniu musiała się zaciągnąć. Tak jak kolarze po zdobyciu górskiej premii muszą przyjąć izotoniki i odżywki, by móc kontynuować wyczerpujący wyścig, tak Maria Czubaszek musi zajarać, by kontynuować życie. Papierosów nie rzuciła, za to wielokrotnie publicznie odgrażała się, że rzuci jedzenie. Bez powodzenia... Mój imiennik (Olbrychski) po śmierci Jana Pawła II oznajmił w telewizji, że rzuca i papierosy, i alkohol. Jeśli wierzyć, że przez 10 lat nasz Kmicic nie dziabnął choćby szklaneczki chivas regala, to należy uznać ten wynik za znakomity, jednak w postanowieniu nie wytrwał, bo niedawno widziałem, jak tłumaczył się, że dziabnęła go drogówka, kiedy prowadził odrobinę dziabnięty.

Jacek Kuroń nigdy nie przywiązywał wagi do ubioru i cieszył się
ogromną popularnością. Przez całe lata był liderem wszystkich sondaży
Ludzie bez przerwy coś rzucają. Można powiedzieć, że moda na rzucanie jest nieustanna, a ja w swej przekorze już ćwierć wieku temu postanowiłem zrobić coś zaskakującego: rzuciłem modę. Gdzieś tak pod koniec podstawówki ni z tego, ni z owego przestałem przywiązywać wagę do ubioru – jest mi zupełnie obojętne, co na siebie włożę, pod warunkiem że to coś jest czyste i względnie całe. Można powiedzieć, że jestem abnegatem, ale nie takim ortodoksyjnym, jakim był Zygmunt Kałużyński, który z dumą obwieszczał, że spodnie ostatni raz prał dwa lata temu. Nie chcę być źle zrozumiany, dlatego jeszcze raz podkreślę: czystość i schludność – tak, moda i częste zakupy w odzieżowym – zdecydowane nie. Intensywne zainteresowanie garderobą okazywałem w szkole podstawowej, kiedy zdołałem zgromadzić kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) par sportowych spodenek, koszulek (głównie z numerem 11 – w takiej grał mój idol Włodzimierz Smolarek), piłkarskich getrów, korków i korkotrampków, w których raz, w tajemnicy przed rodzicami i starszą siostrą, uznałem za stosowne powędrować do szkoły. Jak to możliwe, że w dorosłym życiu nie zostałem dresiarzem – nie potrafię wytłumaczyć. Moja kolekcja sportowych ubrań i obuwia była pokaźna i tylko trochę przesadzę, jeśli napiszę, że mogłem skompletować dowolny zestaw kolorystyczny każdego klubu i każdej reprezentacji świata.

Kiedy w 1995 roku podczas kampanii wyborczej na urząd
prezydenta Polski dał się namówić do włożenia garnituru,
uzyskał zaledwie 9,2 proc. poparcia. Przypadek?!
Jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie wtedy pozwalałem, to ministrancka komża, którą przywdziewałem parę razy w tygodniu, kiedy służyłem do mszy, i kolorowe dodatki w postaci sutanny i kołnierza. W tym czasie dotarło do mnie, że Kościół katolicki to jednak instytucja opresyjna, która ogranicza wolność wiernych. Relacja księża – wierni (czy też księża – ministranci) jest podejrzana nawet w warstwie semantycznej, bo jeśli przyjmiemy, że ci pierwsi to pasterze, a drudzy to owieczki, to naprawdę nie trzeba wielkiej wyobraźni i wiedzy socjologicznej, by zrozumieć, że często przybiera ona postać pastuchy – barany. Wyobraźcie sobie, że pastuchy nie zezwoliły nam na wchodzenie do zakrystii w korkach, a o swobodnym doborze kolorowych dodatków do białej komży też mogliśmy zapomnieć, bo okazało się, że fioletowy zarezerwowany jest na Adwent i Wielki Post, zielony na niedziele i dni powszednie okresu zwykłego, czerwony na Niedzielę Palmową i Wielki Piątek, a czarny to wiadomo: Dzień Zaduszny i pogrzeby. Spróbowalibyście pojawić się przed ołtarzem w zielonym zestawie w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego... Każdy głupek wie, że ogniste języki Ducha Świętego są symbolizowane przez czerwień – kolor ognia, krwi, miłości, walki i męczeństwa.

Po dwóch latach zakończyłem karierę w Kościele, ponieważ godziny mojej ewentualnej przyszłej pracy nie za bardzo mi odpowiadały: roraty w grudniowe poranki (jak dla mnie to właściwie środek nocy), pasterka o północy (jakaś pogańska pora), niedzielna msza poranna – w porze „Teleranka” i serialu „Wakacje z duchami”. Pójdziesz na nieszpory – nie obejrzysz na Dwójce „Muppetów”. Jezu Chryste! Tak było... A dzisiaj? Gdybym faktycznie został tym księdzem? W Środę Popielcową przepadłaby mi Liga Mistrzów, w Wielki Czwartek – Liga Europejska, w każdą niedzielę ekstraliga żużlowa. Śmiejecie się? Spotkałem kiedyś księdza z Brzezia, który od wielu lat był kapelanem Odry Wodzisław. Zapytałem, czy jedzie na mecz Odry z Legią Warszawa. Wściekły odpowiedział, że nie, bo musi odprawić mszę. Co za paradoks... Wyznawca jednego, świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła oraz jednej, umiłowanej i wciąż ekstraklasowej Odry Wodzisław nie zobaczył tego meczu. A ja pojechałem i widziałem. Odra wygrała, Piotr Piechniak strzelił bramkę. Parę miesięcy później Odra pożegnała się z ekstraklasą, a dwa lata później jej kapelan pożegnał się z parafią i przeszedł na emeryturę. Omnia transeunt. Czy jakoś tak... Pisałem o tym na blogu 7 lutego 2014 roku.

Włodzimierz Smolarek, mój idol z dzieciństwa.
W pracy nosił ubrania oznaczone numerem 11.
W szkole podstawowej większość mojej garderoby
była oznaczona tym samym numerem
Zresztą... Co tu gadać... Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, okazały się – nomen omen – kryształowe ampułki z winem i wodą. Mimo sporego już stażu i doświadczenia w posłudze ministranckiej zupełnie zapomniałem, jak ten rytuał poprzedzający transsubstancjację ma wyglądać. Należy dodać odrobinę wody do wina czy kilka kropel wina do wody? Ile tych kropel? Ksiądz dolewa czy ministrant? Wino trzymać w prawej dłoni, wodę w lewej czy na odwrót? Kapłan obmywa symbolicznie ręce samodzielnie czy mu w tym pomóc? Stałem z tym zestawem jak kelner w Maxim's-de-Paris i pomyślałem, że prędzej zostanę drugim Maradoną niż drugim Wojtyłą. Parę miesięcy później rzuciłem komżę w diabły. Sportowa garderoba też poszła w odstawkę i od tej pory ubieram się w co popadnie. Wszelkie zakupy uznaję za zło konieczne i stratę czasu, a już zakupy odzieży, obuwia i innych takich – za koszmar. Parę dni temu kupiłem dwie identyczne pary butów, żeby przez jakiś czas nie odwiedzać sklepu obuwniczego. Jeśli spodoba mi się jakiś T-shirt, kupuję dwa albo trzy takie same. W biografii Grzebałkowskiej o Beksińskich przeczytałem, że starszy, Zdzisław, robił dokładnie tak samo. Spodobała ci się jakaś koszula? Kupujesz trzy identyczne i przez dwa lata omijasz sklep z koszulami szerokim łukiem. W firmowym polarze OS3 chodzę już dziesięć lat, bo przypadł mi do gustu. Pewnego dnia siostra zapytała mnie, czy wszystko u mnie w porządku – czy nie potrzebuję kasy, bo ciągle widzi mnie w tych samych paru ubraniach.
A teraz zupełnie poważnie: co komu do tego, w czym chodzę? Jeśli moi rówieśnicy mają ochotę przywdziać apaszkę, chustkę czy co tam teraz jest modne albo w 30-stopniowym upale zawiązać szalik à la José Mourinho – nic mi do tego. To wolny kraj. Jeśli zechcę pójść na film w Klubie Konesera w ulubionym wyciągniętym polarze czy ulubionym spranym T-shircie, to jest to wyłącznie moja sprawa.

Pewnie zastanawiacie się, o czym jest ten tekst. Nie przejmujcie się – ja też się zastanawiam. Miałem nosa, by nazwać blog przypadłością, którą w Biurze Wszelkiego Pocieszenia dawno temu zdefiniował Wojciech Zimiński.

czwartek, 16 lipca 2015

Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę

Na płycie „Oddalenie” (w utworze „Oddalenie”) Kazik Staszewski śpiewa,
że w Polsce umowa jest gówna warta. Ta myśl jest ilustracją moich relacji
z trzema firmami, z którymi jestem związany od wielu lat
Gdybyście się kiedyś zastanawiali, co wyszłoby ze wspólnego przedsięwzięcia biznesowego Orange, Vectry, Getin Banku i mojego bloga, wiedzcie, że rzeczywistość udzieliła na to pytanie odpowiedzi. To wiodące marki w kraju, z którymi jestem związany od kilkunastu lat i nie zamierzam się z nimi rozstawać, ponieważ nadają sens mojemu życiu. Dużo ze sobą korespondujemy, prowadzimy pasjonujące rozmowy telefoniczne, a ostatnio coraz częściej się odwiedzamy. Ta symbioza wcześniej czy później powinna była zaowocować wzajemną akcją promocyjną, dlatego pozwólcie, że przedstawię wam moich serdecznych przyjaciół.

ORANGE
Jesteśmy ze sobą najdłużej. Zanim Orange stała się dużą Pomarańczą, była malutką Ideą. Przez kilka lat zasypywała mnie licznymi SMS-ami zapraszającymi do zabaw, konkursów, promocji i akcji. Po kilkudziesięciu telefonach do biura obsługi klienta i wizytach w oddziale ten spam w końcu ustał, by po roku wrócić z nową siłą. Wtedy na przemian prośbami i groźbami, że zaangażuję powiatowego rzecznika praw konsumentów, wymogłem względny spokój – otrzymywałem tygodniowo zaledwie po dwa-trzy SMS-y, a nie na przykład 46 (jak wcześniej). Idylla trwała cztery lata i znów się zaczęło. Wiadomości o niebywale atrakcyjnych pakietach darmowych minut, SMS-ów, MMS-ów i praktycznie darmowego internetu nie jest znowu tak dużo, za to otrzymuję je o 1, czasem o 3 w nocy. Napiszę słownie: o pierwszej i o trzeciej w nocy. Naturalnie interweniowałem. Naturalnie przestali wysyłać. Naturalnie wznowili ten proceder. W gruncie rzeczy jest mi wszystko jedno, bo od czasów licealnych i tak kładę się spać o 3 (o trzeciej).

VECTRA
Na płycie „Oddalenie” z 1995 roku Kazik Staszewski śpiewa: „W Polsce umowa jest gówna warta”. W tym samym roku Vectra zaczęła emitować program własnej produkcji i prawdopodobnie wtedy uznała sentencję wyśpiewaną przez Kazika za motto spółki. Trzeba jednak przyznać, że są konsekwentni: zapewniają zawsze nie więcej niż jedną trzecią transferu deklarowanego w umowie, a bywa, że i jedną trzydziestą. Na nieśmiałą uwagę, że to jednak trochę za mało, otrzymuję logiczne wyjaśnienie, że przecież w umowie jest napisane „do 50 megabitów”, a nie „50 megabitów” czy też „około 50 megabitów”, zatem 3 megabity mieszczą się w przedziale od 0 do 50 megabitów i wszystko jest w porządku. Na pytanie, czy mogę przelewać co miesiąc „do 94,89 zł” zamiast „94,89 zł”, po drugiej stronie słuchawki zapada głuche milczenie. Czasami, w przypływie desperacji, udaję się z wizytą do oddziału Vectry (to tylko dwie przecznice ode mnie), wtedy pan serwisant udaje zdziwienie, coś tam przepina i znowu mam „około”, a nie tylko „do”. Z tym że to „około” mam około dwóch tygodni, potem już tylko „do”.
Ulubionym zdaniem pojedynczym Vectry jest „Prowadzimy prace modernizacyjne”. Co kilka dni otrzymuję maila o takim tytule, a to oznacza, że w środku nocy przez kilka godzin nie mam dostępu do internetu i telewizji bądź dostęp ten jest mocno ograniczony i objawia się tym, że transfer internetowy jest na poziomie średniego transferu w Polsce z 1997 roku. Zresztą po co mi o tej porze internet, skoro w tym czasie czytam SMS-y od Orange i zapoznaję się z nowymi propozycjami pakietów?
Może i chciałbym obejrzeć coś w telewizji, bo wiadomo, że programy dla widzów z IQ powyżej 90 Telewizja Polska nadaje w środku nocy, ale cóż począć. Kiedy nadawca publiczny realizuje misję, Vectra się modernizuje.

GETIN BANK
Uważam się za dżentelmena, a dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają, a już na pewno nie o drobnych kwotach, dlatego nie będę się wyżalał o niesłusznie pobranych prowizjach, które – trzeba to przyznać – po interwencji bank zawsze zwracał. To były tak symboliczne sumy, że wspominając o nich, czuję się zażenowany. W przeciwieństwie do pracowników banku, którym uczucie zakłopotania jest zupełnie obce. Kiedy jednak nie mogłem się doprosić swoich 260 zł, które zniknęły w czeluściach systemu bankowego, poczułem, że tracę nerwy. Po kilku ożywionych rozmowach telefonicznych, podczas których przełączano mnie za każdym razem od biurka do biurka, i wysłuchaniu podczas każdego takiego przełączenia miniatury fortepianowej „Dla Elizy” Beethovena uznałem za stosowne odwiedzić swoich przyjaciół i spróbować wyjaśnić sprawę. Wsiadłem w samochód, włączyłem „I'm not afraid” Skunk Anansie i nuciłem za Skin: „Another useless fight... Guilt is all you are...”. Tego dnia oczywiście nic nie załatwiłem, ale już po paru tygodniach otrzymałem wyjaśnienie, że pracownica, która sprawę zaniedbała, już tutaj nie pracuje. Okazało się, że tylko pozorowała pracę i wszystkie wnioski, podania, zlecenia i zażalenia tak na wszelki wypadek wrzucała do szuflady, czekając, aż same nadadzą sobie bieg. Przeproszono mnie, zwrócono pieniądze i rozstaliśmy się w przyjaźni. Która niestety po raz kolejny została wystawiona na ciężką próbę. W Wielki Piątek, pół godziny przed zamknięciem oddziału wpłaciłem na swoje konto 700 złotych, by podczas świąt opłacić usługi swoich starych przyjaciół: Orange i Vectry. Przelewy zrealizowałem z domowego komputera i już po tygodniu otrzymałem maila i SMS-a od Vectry i Orange, a precyzyjniej rzecz ujmując – od ich działów windykacji. Okazało się, że przelewy poszły, ale tak naprawdę to jednak nie. Odruchowo sprawdziłem w internecie, ile dostanę za zabójstwo w afekcie i po ilu latach wyjdę za wzorowe sprawowanie. Zadzwoniłem do banku, wysłuchałem „Dla Elizy”, wsiadłem w samochód, włączyłem na cały głos „Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę” Kazika na Żywo i pomyślałem, że trzeba zabić tę miłość. Bo przecież nie pracownika banku. Nie zgadniecie, co usłyszałem tym razem... Okazało się, że pan, który przyjmował zlecenie wpłaty, był co prawda myślami przy śniadaniu wielkanocnym, ale nie odpłynął tak daleko, by tych siedmiu stów nie zaksięgować. Zaksięgował, a jakże! Tylko że na konto klienta zamieszkałego przy ulicy Ogrodowej. Dlaczego? Ponieważ był zalogowany na jego zakładce. Przemknęła mi myśl, że bank bierze udział w akcji wyrównywania szans i pomaga w karierze zawodowej osobom, powiedzmy, mniej zdolnym, a ja niepotrzebnie obnoszę się z tą swoją asertywnością. Przecież Ogrodowa to zaledwie trzy skrzyżowania od Katowickiej, a dzieląca je ulica Słowackiego to jak zaproszenie na spacer. Mogłem po prostu pójść na Ogrodową i odzyskać te siedem stów, uregulować rachunki z Orange i Vectrą, moimi mocno zniecierpliwionymi przyjaciółmi, którzy nieustannie monitowali. Obsługa banku jednak na to nie pozwoliła – zwrócono mi pieniądze, po kolejnym telefonie prowizję za brak środków na koncie, a szefowa oddziału zaprosiła mnie do swojego gabinetu na dobrą kawę i złożyła obietnicę, że nic podobnego już się nie powtórzy. Nadal jesteśmy przyjaciółmi.

I'm not afraid”:

Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę”:

Oddalenie”:
https://www.youtube.com/watch?v=NWeMLBqrw6E

Dla Elizy”:
https://www.youtube.com/watch?v=Ars6xnNKpYk

wtorek, 14 lipca 2015

Kujawy są najważniejsze

Wymyślne kręgi w Więcborku sprowokowały polityków do nie mniej oryginalnych komentarzy
Wiara w zjawiska nadprzyrodzone oraz istnienie obcej cywilizacji zwykle spotyka się z drwinami, a osoby utrzymujące, że fantazyjne wzory w pszenicy to robota istot pozaziemskich, w najlepszym razie zbywane są protekcjonalnym poklepywaniem po plecach oraz ironicznym uśmiechem, w najgorszym – wywołują szyderczy rechot, co sprawia, że postanawiają nie wdawać się w dyskusję i zamykają się w sobie.

Kiedy w Więcborku (Kujawsko-Pomorskie) pojawiły się kręgi w zbożu, o komentarz na temat tego niezwykłego zjawiska poproszono polityków o niezmiennych poglądach i ugruntowanych przekonaniach. To ludzie bezkompromisowi, pewni swych racji i wierni jednej idei, której podporządkowali całą swoją karierę.


RICHARD HENRY CZARNECKI (Ruch Polityki Realnej, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Akcja Wyborcza Solidarność, Samoobrona, Prawo i Sprawiedliwość):O tym lądowaniu szeptano od dawna. Należy się upewnić, czy to nie jest zakamuflowany atak o charakterze liberalno-lewicowym. Jeśli rząd natychmiast nie zlokalizuje i nie deportuje tych intruzów, do akcji wkroczy Jarosław Kaczyński, który jest fighterem i policzka nie nadstawia. Kręgi w polskim zbożu to przecież policzek dla Polaków. Idea IV RP to solidarna Polska równych szans, w której nie ma miejsca ani dla salonu, ani dla ufoludków. Kiedy odzyskamy władzę, wprowadzimy zasady patriotyzmu gospodarczego i żadne obce UFO nie będzie się tu panoszyć. Tylko polskie, katolickie UFO! Wytępiliśmy czerwoną zarazę, to i z zieloną sobie poradzimy! W aliansie z zielonymi stworami Prawo i Sprawiedliwość partycypować nie będzie. Dzisiaj przyzwolenie na agrarną samowolkę, a co jutro? Utrata suwerenności?! Nie podejmiemy tej gry.


STEFAN KONSTANTY NIESIOŁOWSKI (Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Przymierze Prawicy, Akcja Wyborcza Solidarność, Platforma Obywatelska):Nie mam ochoty komentować wypowiedzi tego idioty. Czarnecki to niebywały – powtarzam: niebywały! – cham i prostak. Jaki zakamuflowany atak?! Co to za język w ogóle?! Zielona zaraza? Intruz? Fighter? Policzek? Przecież to są elementy języka nienawiści! Nie damy się wepchnąć w pole minowe konfrontacji z przybyszami i proszę łaskawie zwolnić mnie z obowiązku komentowania bredni tego paranoika. Polska jest krajem otwartym, a gościnność to nasza tradycja, więc jeśli UFO zdecydowało się nas odwiedzić i trochę pogmerać w zbożu, to nie należy robić z tego afery. Czy ten kretyn Czarnecki nie zna przysłowia „Gość w dom, Bóg w dom”? O jakim patriotyzmie gospodarczym opowiada ten czubek?! Przypominam, że Donald Tusk jest teraz nadprezydentem Europy i jeśli tylko zechce, włączy wszystkie planety do strefy Schengen, a wtedy UFO będzie mogło swobodnie podróżować od Lizbony po Hrebenne.


JOHN ABRAHAM GODSON (Platforma Obywatelska, Polska Razem, Polskie Stronnictwo Ludowe):
Moja dawna kolegi z platforma ma dużą rację. Jako ewangeliczny zielonoświątkowiec charizmaticzny mam słabość do zielony kolor, dlatego też zmieniłem barwa politiczna na zielona koniczina. Poza tym uważam, że wszystka istota jest święta, jeśli tylko wierzy. Czy nasi tajemniczy goście buszujące w zboże są wierzące? Tego nie wiem, ale też nie wikluczam. O tym właśnie pisał Paweł do Koryntian: każda istota święta! Mam czterech wspaniałych dzieci. Jeśli możesz mieć jeden dziecko, możesz mieć dwójka, a jeśli możesz mieć dwójka, to możesz mieć trójka. Tak samo jest z kosmity! W polska parlamentarizm byli kosmity: Gabriel Janowski, który zasłynął kosmicznymi podskoki; Sławek Nowak – miłośnik czasomierzy; Przemek Wipler, co policjanty się nie kłaniał i za kołnierza nie wylewał; Marek Jurek (szkoda chłopa, bo bez nazwiska), który za sprawą magiczna laska marszałkowska zamienił się z marszałek w szaman i nawoływał w sejmy do modlitwa o deszcz. Dużo kosmity w Polska! Co nam stawa na przeszkoda akceptowanie paru więcej? Wielkość demokraticzności mierzymy tym, jak my uchroniwszy odmienność. Zaakceptujmy przybysze z Więcbork, bo to nasi braty. Tak jest napisane w Pismo Święte.


JACEK OLGIERD KURSKI (Porozumienie Centrum, Ruch Odbudowy Polski, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Prawo i Sprawiedliwość, Liga Polskich Rodzin, Solidarna Polska):
Nie odniosę się do wypowiedzi mojego poprzednika, bo sami państwo widzą, że ciemny lud kupuje wszystko jak leci. W sferze frazeologii i obrazowania świata jestem chłonnym uczniem Jarosława Kaczyńskiego, dlatego spróbuję wstrzelić się w myśl mojego mentora. Szanowni państwo, mamy do czynienia z porażającym skundleniem polityczno-kulturowego establishmentu. Figury w zbożu to dowód, że państwo ponownie nie zdało egzaminu, a PRL nie został rozliczony. Nie zdziwi mnie, jeśli ta zielona hołota po ułożeniu wzorów zacznie się układać z przedstawicielami dawnej nomenklatury. W interesie prawdziwych Polaków jest natychmiastowa lustracja agresorów. Ostrzegam: nierozliczenie kosmitów z przeszłości to przyzwolenie na powstanie kolejnej sitwy i najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski. No pasaran!


JAN TOMASZEWSKI (Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, Prawo i Sprawiedliwość, Platforma Obywatelska): – Jak mawiał pan Kazimierz Górski, piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Kręgi też są okrągłe, a ile ich jest, dokładnie nie wiadomo, bo na siebie nachodzą. Koła olimpijskie też na siebie nachodzą. Mnie z kolei naszła myśl, że lądowanie kosmitów na polskiej ziemi to był błąd. A nawet wielbłąd. To żart taki. Gra słów. Bo ja lubię czasem tak inteligentnie pożartować. A teraz poważnie: jeśli UFO chce robić kręgi, to wpierw niech wystąpi o zgodę, przedstawi projekt, następnie ogłosimy przetarg, a potem go unieważnimy. Proste jak zwycięski remis na Wembley. Ha, ha! Z tym przetargiem to też był żart. Lubię pożartować.




ANTONI MACIEREWICZ (Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Akcja Polska, Ruch dla Rzeczypospolitej, Ruch Odbudowy Polski, Ruch Katolicko-Narodowy, Liga Polskich Rodzin, Razem Polsce, Ruch Patriotyczny, Prawo i Sprawiedliwość):Nie mam pojęcia, jak polski kontrwywiad mógł dopuścić do wylądowania tego obiektu, ale już dziś możemy powiedzieć, że zostaliśmy zdradzeni o świcie. Drodzy państwo, musimy dać odpór potężnemu frontowi, który rozciąga się od niemieckich rozgłośni radiowych po prasę polskojęzyczną i morderców księdza Jerzego, a teraz kosmitów, którzy rozrabiają na polskiej ziemi i umacniają międzygalaktyczne kondominium. Nie damy się sterroryzować i przygotowujemy akcję odwetową, bo czymże innym jest sytuacja, w której powstają tajemnicze esy-floresy, jeśli nie wypowiedzeniem wojny...?


RUFIN PSZENŻYTO (rolnik z Więcborka: Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, Polskie Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, Więcbork Jest Najważniejszy, Kujawy Są Najważniejsze, Polska Jest Najważniejsza, Narodowe Odrodzenie Polski):
Panie! Daj pan spokój! Jakie UFO?! To moja robota! Byłem, nie powiem, trochu zmęczony, bo ze szwagrem przerabiali my olej opałowy na napędowy i troszku tego biopaliwa dostało nam się do organizmu. No, tak po prawdzie takeśmy dali w palnik, że ledwiem wlazł na kombajn. Późno się zrobiło i ciemno, baba z kolacjo czekała, to trza było wracać. Wgramolił się ja na maszynę i nagle... jak coś nie huknie! Jak nie dupnie! Rano się budzę, kombajn na środku pola, a wkoło takie kręgi w zbożu, że ażem pobladł. Ki diabeł! Okazało się, żem przydzwonił łbem w kierownicę. Panie! Kierownica zblokowana, ja żem przysnął, gaz do dechy, kombajn jeździł i jeździł, aż paliwa zabrakło. Dobrze, że my pokosztowali tego specjału i nie zatankowali bizona do pełna, bo ja by, panie, narobił tych kręgów w całym powiecie!

niedziela, 12 lipca 2015

Nemeczek zatrzymuje zastawę

Zabawne, co może wryć się w pamięć człowieka. Minęło prawie 30 lat, a ja nie potrafię zapomnieć o najbardziej kretyńskich wygłupach podwórkowej ferajny, w których brałem udział. Nie chcę wdawać się w szczegóły realizacji naszych pomysłów, bo całkiem możliwe, że nie wszystkie czyny się przedawniły. Wrzucenie przez otwarte okno salki katechetycznej bączka z saletrą podczas wieczornej lekcji religii licealistów i obserwowanie, jak ksiądz i jego podopieczni wybiegają w popłochu w środku modlitwy „Ojcze nasz”, z pewnością rodzi podejrzenia, że dorastałem pośród przyszłych kryminalistów o terrorystycznych inklinacjach, ale to nieprawda. Wszyscy wiedziemy spokojne życie normalnych obywateli.

Widok zastawy już zawsze będzie mi się kojarzył z produkcjami
Benny'ego Hilla, w których bohaterowie obrzucali się tortami
Jedno jest pewne: byliśmy oryginalni. Propozycje typu „przyczepiamy żyłkę do portfela, po który sięgają zdezorientowani i wkurzeni przechodnie, a potem uciekamy przed nimi przez pół miasta” zgodnie uznaliśmy za mało wyrafinowane. Mierzyliśmy wyżej. Chcieliśmy przejść do historii naszej dzielnicy i mieć co wspominać. Przeszliśmy do historii i mamy co wspominać.

Kolega Mirosław vel Siwy był najmłodszy z nas. Wyglądem przypominał Ernesta Nemeczka z powieści Ferenca Molnára „Chłopcy z Placu Broni”. Ten wątły blondyn zasłynął pomysłem nieszablonowym: będziemy udawali, że zamierzamy wtargnąć na jezdnię, zrobimy dwa kroki w kierunku nadjeżdżającego samochodu, a kiedy ten gwałtownie zahamuje, będziemy spieprzać w różnych kierunkach. Pamiętam jak dziś: piątkowe popołudnie, Nemeczek wytłumaczył nam zasady nowej zabawy i ruszyliśmy na ulicę Głubczycką. Kilka razy doprowadziliśmy do ostrego hamowania, uciekaliśmy, wracaliśmy po paru minutach i od nowa. Zabawa w końcu nas znużyła, już mieliśmy z niej zrezygnować. Patrzymy, jedzie żółta zastawa, nie za szybko, dostojnie, najwyżej 50 km/h. Nemeczek na drogę! Zastawa po hamulcach! Spierniczamy! I kątem oka obserwujemy kierowcę, który wychodzi z samochodu, łapie się za głowę, po czym wsiada, parkuje na poboczu i blady jak ściana obserwuje wnętrze samochodu. Zebraliśmy się na odwagę, podeszliśmy do załamanego kierowcy. A w środku ze trzy torty i kilka blach ciasta, wszystko uprzednio poukładane na tylnym siedzeniu i półce pod szybą. Po akcji Nemeczka wszystkie te smakołyki runęły na podłogę i oparcia przednich foteli. Osłupiały mężczyzna wymamrotał, że to na wesele. Naturalnie chciał nas zabić, ale wiedzieliśmy, że nie ma na to sił, bo dostrzegliśmy w jego spojrzeniu, że w ciągu ostatniej minuty znacznie się postarzał. Po chwili odebrało mu mowę. Mnie też odbiera, kiedy czasami przypominam sobie, że tak ochoczo przystąpiliśmy do tej zabawy w hamowanie, po której – chyba jedyny raz – byliśmy w stanie uruchomić empatię i okazać współczucie podmiotowi naszych ekscesów.

Wspomnienie to zagubiło się w zakamarkach mojej pamięci, ale wychynęło na widok samochodu marki Zastawa. Jeździ taka po Raciborzu: biała, wymuskana, wygląda, jakby przed chwilą zjechała z taśmy montażowej.

środa, 8 lipca 2015

Ach, ten kotlecik, czyli co zesłał los, trzeba będzie stracić

Michelle Dubois, liderka lokalnego ruchu oporu,
wygłasza niezmiennie tę samą formułkę:
"Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać!"
Nie pamiętam, kto opowiadał anegdotę o podróży lotniczej w latach 80. z Warszawy bodaj na Cypr, ale na pewno usłyszałem ją w radiowej Trójce. Zdaje się, że był to Piotr Baron albo Marek Wałkuski (obecny korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie). Na pokładzie samolotu jedyną rozrywką było wtedy obejrzenie jakiegoś filmu na jednym z nielicznych ekranów oraz wysłuchanie paru piosenek puszczanych wedle własnego uznania przez obsługę samolotu. Podczas tego lotu pasażerowie zapoznali się z przebojem Anny Jantar, którego refren brzmiał: "Nic nie może przecież wiecznie trwać! Co zesłał los, trzeba będzie stracić!". Piosenka jak piosenka, ale powtórzona – o dziwo – chyba z pięć razy na pokładzie sypiącego się i trzeszczącego tupolewa musiała budzić niepokój. Wiem, co piszę, bo pod koniec lat 80. podróżowałem tą maszyną z Moskwy do Warszawy i mam porównanie z innymi samolotami. Już nawet Ił-62 w porównaniu z Tu-154M to zupełnie inna bajka, a zestawienie leciwego tupolewa z dowolnym boeingiem czy airbusem to jak porównanie izby wytrzeźwień z Izbą Lordów. Jestem gotów uwierzyć redaktorowi Trójki, że powtórzony parokrotnie utwór Anny Jantar mógł pobudzić wyobraźnię pasażerów, zwłaszcza że w piosence pojawiają się również słowa: "Lęk, głuchy lęk na dnie skryty gdzieś".

Umiejętnie zinterpretowana fraza, podana w odpowiednim rytmie, może sprawić, że jej wymowa staje się mocno sugestywna. Jak chociażby w filmie "Miasto aniołów", w którym Seth (Nicolas Cage) stoi na szczycie wieżowca, by za chwilę runąć w dół, porzucając rolę anioła i przyjmując ludzką postać. Narastające "Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi..." robi piorunujące wrażenie i jest to moim zdaniem najbardziej poruszająca scena filmu.

Wielokrotnie powtarzany tekst może potęgować grozę, ale też wprawić dzieciaka w furię. Kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, rodzice puszczali na adapterze mojej kilkuletniej siostrze różne bajki, słuchowiska i piosenki (informacja dla młodszych czytelników: w latach 70. nie było fejsa, empetrójek i smartfonów). Jedna z płyt, mocno już wysłużonych przez nieustanne odtwarzanie, w trakcie piosenki Jaremy Stępowskiego zacinała się na fragmencie "Ach, ten kotlecik! Ach, ten kotlecik!". Mała Bożenka wybiegała wtedy z pokoju z płaczem, by natychmiast przestawić igłę na kolejną zwrotkę.

By nie ograniczać się do przykładów dramatycznych, warto zauważyć, że powtarzane zdanie może wywoływać wesołość. W nadawanym w Polsce w latach 90. serialu komediowym "'Allo 'Allo!" Michelle z ruchu oporu konspiracyjnym tonem oznajmiała: "Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać!". I choć widzowie serialu doskonale wiedzieli, że wygłosi przyciszonym głosem tę formułkę, za każdym razem wzbudzała uśmiech, a u niektórych nawet rechot.

czwartek, 2 lipca 2015

Andy and Betty are not role models

Andy and Betty are not role models. They're not even human. They're cartoons. Some of things they do would cause a real person to get annoyed, confused, and possibly arrested.

Andy and Betty are not real. They are sketched people completely made up by some guy who stole the Moon.

Andy and Betty are insincere, unpleasant, thoughtless, insular and self-destructive characters. But for some reason they make us laugh.