Żyrandol – symbol najwyższego urzędu Rzeczpospolitej Polskiej |
Kiedy po drugiej wojnie światowej nastał czas pokoju i polskie miasta zaczęły powstawać z gruzów, optymiści przekonywali, że po wojennej pożodze w końcu znaleźliśmy się w przedsionku do lepszego świata, z kolei pesymiści dowodzili, że Polska to zwykła przybudówka Związku Radzieckiego zawiadywana przez partyjny beton i wycieraczka dla sowieckich dygnitarzy.
Na tysiąclecie państwa polskiego wybudowano tysiąc szkół, a następnie wzniesiono liczna osiedla-sypialnie z wielkiej płyty. W każdym mieszkaniu pojawiła się meblościanka na wysoki połysk oraz kolorowy telewizor marki Rubin. Ten iluzoryczny dobrobyt na kredyt to była zwykła zasłona dymna, ponieważ wkrótce okazało się, że ekipa Gierka, zadłużając kraj po sufit, nieoczekiwanie doszła do ściany.
Gdy znaczona bezwartościową złotówką i deficytem podstawowych produktów spożywczych rzeczywistość nie chciała się dopasować do założeń gospodarki planowej, strona rządowa gorączkowo poszukiwała wyjścia awaryjnego. Decyzja o pokojowym demontażu skompromitowanego systemu była ostatnim dzwonkiem, by Polska ostatecznie i nieodwracalnie nie popadła w ruinę.
Dla bloku wschodniego stało się jasne, że aby zobaczyć, jak żyje się za żelazną kurtyną, należało rozwalić mur. Dotychczas oknem na świat dla Polaków były saksy w NRD, wczasy w Jugosławii i trafiające pod strzechy nieliczne amerykańskie filmy.
Ludzie podziemia i przedstawiciele rządu przy okrągłym stole i licznych podstolikach omówili warunki transformacji ustrojowej, niebawem powstał gabinet Mazowieckiego i wkrótce pojawiły się sugestie, że Polską rządzi salon, a na fotelu prezydenckim zasiada spec od elektryki, zblatowany z czerwonym betonem i czarną kruchtą.
U progu wolnej Polski powstały rozmaite partie kanapowe. Żartowano, że członkowie większości z nich z powodzeniem zmieściliby się w windzie. Polityczną kuchnię zdominowały: walka o stołki, spór o lustrację, ustawa kominowa, szafa Lesiaka, a ostatnio pawlacz Kiszczaka. Zawartość tych mebli okazała się fundamentem podziału społeczeństwa. Najgłośniejszy spór na linii prezydent – premier dotyczył krzesła w pewnym gmachu w Brukseli. Obaj politycy udali się tam tym samym korytarzem powietrznym, za to dwoma różnymi samolotami.
Prawdziwe schody zaczęły się, kiedy wyszło na jaw, że drzwi do kokpitu w jednym z tych samolotów (uprzednio wyremontowanym) praktycznie się nie zamykały (zupełnie jak w dworcowej toalecie), co miało tragiczne skutki i tak podzieliło społeczeństwo, że o jego scementowaniu nie może być mowy. Historia zatoczyła koło i znów mamy zabetonowany system partyjny. To zdumiewające, ponieważ lewica, której ostatnim premierem był Belka i dla której kamieniem węgielnym jest właśnie beton, nie jest reprezentowana ani w wyższej, ani w niższej izbie parlamentu.
Ustępujący prezydent udał się na emigrację wewnętrzną do Ruskiej Budy, a nowemu lokatorowi pałacu przypadły w udziale żyrandol oraz czerwona wykładzina, na której wita swoich gości i odbiera honory od Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Szybko okazało się, że nad owe splendory upodobał sobie nocne wizyty w jakiejś żoliborskiej willi, gdzie melduje się na byle dywaniku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz