sobota, 17 października 2015

Podróże kształcą, czyli ucz się języków

Jan Himilsbach nie zamierzał zostać z tym angielskim jak chuj
Tłumaczyliście kiedyś bułgarskiemu kierowcy, jak ma dojechać pod wskazany adres? Ja też nie, ale warto być na taką ewentualność przygotowanym.

Niewykluczone, że Bułgar okaże się poliglotą, z którym porozmawiacie w dowolnym języku, ale obstawiałbym, że porozumiewa się ze światem wyłącznie po bułgarsku i przejawia umiarkowany entuzjazm do nauki języków obcych. Podobnie jak Jan Himilsbach, który otrzymał propozycję zagrania w zagranicznej produkcji. Nie dość, że angaż nie był pewny, to reżyser postawił mu warunek: w ciągu paru tygodni ma przyswoić podstawy angielskiego i zaznajomić się z wymową tego języka. Himilsbach przemyślał propozycję i odpowiedział: – No dobra, nauczę się. A co będzie, jeśli nie dostanę tej roli? Zostanę jak chuj z tym angielskim.

Może się zdarzyć, że o pomoc w dotarciu do celu poprosi was Bułgar, który nie chciał zostać chujem. Bułgarski należy do języków słowiańskich, ale zachowajcie czujność! Pamiętajcie, że po bułgarsku „prawo” oznacza kierunek „na wprost”. Kiedy zawodzi komunikacja werbalna, wielu stawia na międzynarodowy język ciała, jednak niech was nie zmyli potakiwanie głową, ponieważ Bułgarzy w ten sposób zaprzeczają. Kiedy coś potwierdzają, kręcą głową na boki.

O tym, że nieznajomość języków obcych może utrudnić życie w podróży, przekonali się kibice Manchesteru City, którzy w 2003 roku wyruszyli do Polski na mecz z Groclinem Grodzisk Wielkopolski w III rundzie Pucharu UEFA. Anglicy nie doczytali, z kim gra ich klub, i pojawili się w Gorzowie Wielkopolskim. Za nic nie chcieli uwierzyć, że mecz odbędzie się w oddalonym o 130 km Grodzisku. Kiedy w drodze na stadion przemierzali gminne drogi, a oczom ich ukazał się bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, a wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą, zieloną murawą, wokół której kibice siedzą, byli zdumieni, że ich wielki Manchester mierzyć się będzie z jakimś przysiółkiem na końcu świata. Zdziwili się po raz drugi, kiedy zostali przez ten przysiółek wyeliminowani z europejskich pucharów.

Podobną przygodę przeżyli piłkarze Polonii Warszawa, którzy w 2000 roku jako aktualni mistrzowie Polski przybyli do 6-tysięcznego Kietrza na Opolszczyźnie, by rozegrać mecz Pucharu Ligi z drugoligowym Włókniarzem. Długo krążyli po okolicznych miejscowościach, aż w końcu dotarli na miejsce. Polonia przegrała 2:3, a Maciej Szczęsny powiedział, że na pewno zapamięta, gdzie leży Kietrz.

Czy ten tekst ma jakąś puentę? „Podróże kształcą, tylko najpierw trzeba trochę pobłądzić”. Bez sensu... Może taką: „Nie bądź chujem, ucz się języków”. Nie, to przecież nielogiczne, bo Himilsbach nie chciał zostać chujem, dlatego nie zamierzał uczyć się angielskiego. O puentę jak zwykle musicie zatroszczyć się sami.

niedziela, 11 października 2015

Gorzej nam się stało, czyli kręcimy się w lewo

Poniższy tekst zawiera elementy ironii i przedstawia dwa miasta w krzywym zwierciadle. Jeśli jesteś mieszkańcem Rybnika lub Raciborza oraz lokalnym patriotą w wąskim rozumieniu tego pojęcia, o inklinacjach izolacjonistycznych, masz osobowość karty bibliotecznej i za grosz dystansu do siebie, zrezygnuj z lektury.

Warszawa – Kraków. Bydgoszcz – Toruń. Radom – Kielce. Katowice – Sosnowiec. Zielona Góra – Gorzów Wielkopolski. Zapewne domyślacie się, co oznaczają te zestawienia. Eufemistycznie rzecz ujmując, mieszkańcy tych miast darzą się wzajemnie umiarkowaną sympatią. Czy podobnie jest z Rybnikiem i Raciborzem? Nie sądzę. Mieszkam w Raciborzu, kilkanaście lat pracowałem w Rybniku i nigdy nie zaobserwowałem między mieszkańcami tych miast wrogości czy choćby niechęci. Szałociorze (raciborzanie) i ryle (rybniczanie) żyją w społecznej i kulturowej symbiozie, ale pamiętajmy, że prawienie drobnych złośliwości to nasz sport narodowy, z którego tak łatwo nie rezygnujemy.

„Noce i dnie”, „Czas apokalipsy”

RACIBÓRZ. Pomnik Matki Polki, za pomnikiem Odra, za Odrą zamek książąt
raciborskich, w którym urzędował niejaki Plątonogi. Tym przydomkiem
inspirują się miejscowi piłkarze, którzy utknęli na dobre w IV lidze
Zanim przystąpię do analizy porównawczej szałociorzy z rylami, wyjaśnię Czytelnikom spoza regionu, skąd wzięły się te określenia: szałociorze dlatego, że Raciborszczyzna słynie z żyznych gleb i upraw rolnych (w tym sałaty), a także łąk zielonych, szeroko nad Odrą rozciągnionych, pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. Aż dziw bierze, że Jerzy Antczak nie zdecydował się na kręcenie tutaj „Nocy i dni”. Dlaczego ryle? Bo Rybnik to miasto górnicze, choć wcale na takie nie wygląda, a 'ryl' to mało sympatyczne określenie górnika dołowego. Rybnik od lat zmaga się z zanieczyszczeniem atmosferycznym, które jesienią i zimą objawia się smogiem. Raciborzanie żartują, że rybnickie powietrze przed powąchaniem należy przegryźć. Aż dziw bierze, że Coppola nie kręcił tutaj „Czasu apokalipsy”. Rybnik jest zakręcony na punkcie ruchu okrężnego. To najbardziej urondowione miasto w Polsce w przeliczeniu tych owalnych skrzyżowań na liczbę mieszkańców. Są funkcjonalne, dobrze wyprofilowane i pomysłowo zaaranżowane. Ale w Raciborzu za to śmieszniejsze. I wprawiające w konfuzję – jak na przykład rondo na ulicy Słowackiego, które ma 200 centymetrów średnicy. Za to na placu Mostowym ma 200 metrów, zatem średnia jest w normie. Racibórz słynie z nieszablonowych rozwiązań komunikacyjnych. Gdybyście zechcieli wydostać się w godzinach szczytu spod wiaduktu na ulicy Piaskowej w kierunku Czech, to lepiej zatankujcie do pełna, bo to może trochę potrwać. Kiedy już skręcicie w lewo, lepiej trzymajcie się prawego pobocza, bo jadące z naprzeciwka samochody przekraczają oś jezdni, którą wytyczył specjalista od slalomu giganta. Teraz się zatrzymajcie, bo musicie przepuścić kierowców wyłaniających się zza waszych pleców z prawej strony. Trudno ich dostrzec w lusterku, ponieważ stoicie pod kątem do jezdni z pierwszeństwem przejazdu. Jak już wstrzelicie się w ruch, to od razu dajcie po hamulcach, bo znajdujecie się na przejściu dla pieszych. Na którym zawracają kierowcy wjeżdżający na kolejową rampę, unikając w ten sposób objeżdżania kwartału miasta. Tacy spryciarze! Czasem, kiedy tamtędy spaceruję, przypatruję się kierowcom na obcych numerach i malującemu się na ich obliczach zdumieniu. To skrzyżowanie jest bez wątpienia atrakcją miasta. Na szczęście niejedyną.

Neogotyckie obiekty odosobnienia dla zakręconych

Rybnik nie ma tak śmiesznych skrzyżowań, za to bez przerwy skręcamy w lewo. Z ronda Gliwickiego zmierzamy w kierunku stadionu żużlowego, na którym przewidziano wyłącznie ruch w lewo: w każdym meczu ligowym 15 biegów po cztery okrążenia, co daje sumę 60 okrążeń. Po drodze mijamy neogotycki szpital psychiatryczny, którego podopieczni są mniej lub bardziej zakręceni. Racibórz także dysponuje neogotyckim obiektem odosobnienia. To zakład karny przy ulicy Eichendorffa, którego pensjonariusze również znaleźli się na życiowym zakręcie. Biorąc pod uwagę, że jest to jedno z cięższych więzień w kraju, stosowniejsze będzie określenie: na ostrym życiowym wirażu. Na nieco łagodniejszym wirażu znajdują się podopieczni zakładu poprawczego przy ulicy Wojska Polskiego.

Pięciokrotne mistrzynie, 12-krotni mistrzowie

RYBNIK. Rondo Powstańców Śląskich. Wszystkie ronda w Rybniku
są odjechane jak skecze na Rybnickiej Jesieni Kabaretowej
Przez Racibórz płynie Odra, druga pod względem długości rzeka w Polsce (854 km). Przez Rybnik płynie Nacyna (taki strumyk o długości 854 metrów). Rybnik może poszczycić się okazałą bazyliką św. Antoniego z 1906 roku, z kolei raciborzanie podkreślają, że w tutejszym klasztorze Dominikanów, który powstał w 1246 roku, zapisano pierwsze polskie zdanie: „Gorze szą nam stało” (Gorzej się nam stało), które wypowiedział książę Henryk Pobożny w obliczu nadciągającej klęski podczas bitwy pod Legnicą. Niektórzy rybniczanie uważają, że ta niezbyt optymistyczna diagnoza to znakomite hasło promocyjne, trafnie oddające rzeczywistość raciborzan. Te przytyki są nie na miejscu, jeśli przypomnimy, skąd pochodzi Adam Fudali, jeden z bardziej szanowanych prezydentów Rybnika, który pełnił tę funkcję 16 lat. Tak, z Raciborza. Nie mamy szczęścia do włodarzy... Jak już pojawi się ktoś na poziomie, to nieoczekiwanie zostaje prezydentem innego miasta albo wojewodą. Jeden z pierwszych zawiadowców grodu nazywał się Mieszko I Plątonogi. To wiele wyjaśnia, dlaczego raciborscy piłkarze od lat bronią się przed spadkiem z IV ligi, ale dodajmy, że w latach 1963-1965 grali w ekstraklasie i w składzie mieli Franciszka Smudę. Tak, tego Franza, który będąc trenerem odnosił liczne sukcesy i który jako selekcjoner reprezentacji kraju koncertowo przepieprzył Euro 2012, zajmując ostatnie miejsce w najsłabszej grupie. Rybniczanie występowali w ekstraklasie aż siedem sezonów. Nigdy nie zostali mistrzami kraju. A piłkarki z Raciborza zostały. Pięciokrotnie. Z rzędu. Za to rybniccy żużlowcy są 12-krotnymi drużynowymi mistrzami Polski. Przyznaję, że speedwaya zazdroszczę rybniczanom najbardziej. Jeśli znacie ten sport tylko z telewizji, to koniecznie naprawcie ten błąd i wybierzcie się na mecz ligowy przy Gliwickiej 72.

Racibórz rywalizuje z Rybnikiem na wielu polach. Wyraz 'pole' pojawia się nieprzypadkowo, bo tym razem chodzi o konkurencję: najbardziej wsiowa nazwa dzielnicy. Rybnik ma Stodoły. Racibórz? Oborę.

Rybnicka Jesień Kabaretowa vs. wybory samorządowe w Raciborzu

Rybnikowi zazdroszczę również Rybnickiej Jesieni Kabaretowej. Niekoniecznie tej znanej szerszej publiczności z niedzielnego programu nagrywanego w Teatrze Ziemi Rybnickiej, tylko tej z piątkowych i sobotnich wieczorów w Klubie Energetyka. Każdego roku można zobaczyć kilkadziesiąt premierowych skeczy, a wiele z nich tak odjechanych i tak po bandzie, że nie nadają się na ogólnopolską antenę. Zdobycie wejściówek na piątek i sobotę można porównać do uzyskania prywatnej audiencji u papieża. Ryjek to kapitalna impreza, ale najśmieszniejszy skecz, jaki widziałem na żywo, odegrano w Domu Kultury „Strzecha” w Raciborzu w 2006 roku i miał tytuł „Debata prezydencka”. Kampania wyborcza w Raciborzu jest zawsze groteskowa, a prezentacja niektórych kandydatów przyprawia o mdłości i wzbudza zażenowanie. Spoty reklamowe i billboardy wyborcze w Raciborzu powodują niekontrolowany rechot połączony z niedowierzaniem – jak skecze kabaretów Dno i Smile w kategorii „hardkor” na Ryjku. Tak się składa, że obie nazwy kabaretów nawiązują do poziomu kampanii wyborczej w Raciborzu, a niektórych tutejszych samorządowców z powodzeniem mogłyby zastąpić koszatniczki i chomiki. Zresztą paru z nich przypomina te gryzonie.

Na koniec garść statystyk. Liczba mieszkańców: 56 tysięcy (szałociorze), 137 tysięcy (ryle). Powierzchnia powiatu: 543 km kw. (szałociorze), 223 km kw. (ryle). Prawa miejskie: 1217 rok (szałociorze), 1327 rok (ryle). Medale olimpijskie: Hubert Kostka – złoto, Monachium 1972, Ryszard Wolny – złoto, Atlanta 1996 (szałociorze), Andrzej Cofalik – brąz, Atlanta 1996 (ryl).

Komunikat dla szałociorzy: Stan wody Odry układał się w górnej strefie stanów średnich i wynosił w Raciborzu-Miedoni 439 centymetrów. W ciągu ostatniej doby ubyło 15.

Komunikat dla ryli: Średniodobowe stężenie pyłu zawieszonego osiągnie wysokie wartości. W godzinach wieczornych przekroczy 1200 procent normy.

niedziela, 4 października 2015

Tajemnica ósmego przykazania

Regularnie podejmuję próby mijania się z prawdą, ale jestem w tym tak
wiarygodny jak Larry (Woody Allen) podający się za gliniarza. Na zdjęciu
z Carol (Diane Keaton), która wciągnęła męża w kryminalną awanturę
Dosłowne i uporczywe przestrzeganie dekalogu może wywrócić życie siedmiolatka do góry nogami. Kiedy siostra Justyna oznajmiła na lekcji religii, że zawsze należy mówić prawdę, zapewne nie zdawała sobie sprawy, że zaszczepiła we mnie weredyzm. I to w wersji ortodoksyjnej. Bardzo polubiłem siostrę Justynę (wpisała się do mojego pamiętnika!) i postanowiłem, że sprostam wymaganiu, by nigdy, ale to nigdy nie skłamać. Po pierwsze, takim postępowaniem uraduję serce Pana Jezusa, po drugie, za dozgonną prawdomówność jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół obiecuje życie wieczne w niebie. Uczciwie przedstawione warunki i przejrzystość argumentacji trafiły na podatny grunt. Wiedziony perspektywą życia w niebie nie spostrzegłem, że w moim życiu doczesnym rozpętało się prawdziwe piekło.

Pierwszą lekcję z konsekwencji bycia prawdomównym przerobiłem na WF-ie. Zgodnie z wolą Ducha Świętego oraz ducha fair play podczas gry w nogę przyznałem się do zagrania ręką w swoim polu karnym. Kiedy kolega z drużyny przeciwnej skwapliwie ustawiał piłkę na 11. metrze, koledzy z mojej drużyny zgodnie orzekli, że powinienem się leczyć, i wyjaśnili, że drobne oszustwa i boiskowe cwaniactwo to nieodłączne elementy gry w piłkę nożną. Zdałem sobie wtedy sprawę, że bezwzględne trzymanie się ósmego przykazania szalenie skomplikuje moje życie.

Mimo przeciwności wytrwałem w postanowieniu, ale z przykrością zaobserwowałem, że moja prawdomówność bywała źródłem cierpienia bliźnich. Gdzieś tak w połowie podstawówki kuzynka po raz pierwszy samodzielnie upiekła ciasto i cała rodzina prześcigała się w komplementach, jaki to bajeczny smakołyk. Poproszony o opinię jako jedyny z całego towarzystwa zdobyłem się na szczerość i powiedziałem, że dawno nie jadłem czegoś tak paskudnego. Nigdy nie zapomnę tych spojrzeń... I bezgranicznego żalu w oczach kuzynki... Tego było już za wiele! Upewniłem się, czy rzeczywiście zawsze muszę mówić prawdę. Rodzice, dziadkowie i ksiądz Józef nie pozostawiali złudzeń. Zawsze.

Jak zapewne się domyślacie, życie zweryfikowało moje zobowiązanie z początku podstawówki i szczerością zacząłem gospodarować jak każdy normalny człowiek, bo przecież czasem stajemy w obliczu takich sytuacji, w których po prostu należy być umiarkowanie prawdomównym. Niestety, z prawdą mijam się tak nieudolnie jak Woody Allen w filmie "Tajemnica morderstwa na Manhattanie", w którym Larry (Woody Allen) i Carol (Diane Keaton) usiłują przechytrzyć recepcjonistę i dostać się do hotelowego pokoju, by rozwiązać zagadkę śmierci Lilian, uroczej starszej sąsiadki. W tym celu Larry przedstawia się jako policjant, okazuje na ułamek sekundy niby to służbową legitymację i zapewnia, że niedawno znieśli dolny limit wzrostu dla funkcjonariuszy. Jeśli widzieliście tę scenę, to dysponujecie przybliżonym obrazem tego, jak radzę sobie z blefowaniem.

Jak wspomniałem, staram się od czasu do czasu kłamać, bo inaczej nie mógłbym w społeczeństwie normalnie funkcjonować, jednak z przypadłości bycia prawdomównym nie potrafię się do końca wyzwolić. Myślałem nawet o pozwaniu siostry Justyny, przez którą całkowicie nie radzę sobie ze ściemnianiem, blagierką, kantowaniem, łgarstwem, matactwem i krętactwem.

Pierwszą znaczącą próbę oszustwa podjąłem w liceum. Zaobserwowałem, jak koledzy dopisują w dzienniku lekcyjnym oceny i usprawiedliwiają nieobecności. Nieczęsto nadarzała się taka okazja, ale kiedy już dorwali dziennik w swoje ręce, to w ciągu minuty sprawiali, że nie byli już zagrożeni z fizyki, a i z językiem niemieckim radzili sobie nad wyraz przyzwoicie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przyłapano ich na tych szwindlach. W klasie maturalnej postanowiłem dołączyć do tych fałszerzy: nieobecność na jednej (jednej!) lekcji przerobiłem na spóźnienie. Wychowawczyni od razu to zauważyła. Naturalnie tylko tę moją poprawkę. Uwierzycie?! Efekt był taki, że zostałem po lekcjach i musiałem się do tego przyznać. Zasiadłem z panią Bogusławą w sali matematycznej i usłyszałem: – Danielu... Wiem, że dopisałeś w dzienniku "s". Po prostu przyznaj się do tego i będzie po sprawie. Nie wyciągnę żadnych konsekwencji. Będziemy tu siedzieć tak długo, aż się przyznasz.

Jezu Chryste...! 18-letni koń siedzi vis-à-vis swojej wychowawczyni i idzie w zaparte, że nie majstrował przy obecnościach w dzienniku lekcyjnym. Po godzinie się przyznałem. Nie dość, że poczułem się wtedy jak siedmiolatek, któremu zakonnica klaruje, że nie wolno kłamać, to w dodatku towarzyszyła tej niedorzecznej sytuacji myśl, że nikt mi w to nie uwierzy.