poniedziałek, 27 stycznia 2014

Kubuś Puchatek, Kubuś! Wśród roju pszczół – jak to niedźwiadków ród! Kubuś włazi bez trudu...

Zima 2008/2009 na Śląsku była mroźna jak w filmie „Fargo”
Parę lat temu dostałem wezwanie na policję – z poleceniem, żebym koniecznie przyjechał swoim samochodem. Miałem się zameldować dopiero za tydzień, więc zadzwoniłem z prośbą o informację, czego mniej więcej sprawa dotyczy, bo nie przypominam sobie żadnego wykroczenia drogowego.

Dowie się pan na miejscu. Miłego dnia – usłyszałem.

Całymi dniami przypominałem sobie wszystkie grzechy lekkie i te cięższe, których ostatnio dopuściłem się jako uczestnik ruchu drogowego. Po co im mój samochód...?

W mroźny poranek przemierzyłem obskurny korytarz komendy przy pl. Wolności w Raciborzu (niezły adres jak na budynek okratowany od parteru po dach), w którym czas zatrzymał się w latach 70. Wszedłem do obszernego pokoju, przywitałem się z gronem funkcjonariuszy i funkcjonariuszek, ale na policjanta, który miał mnie indagować, musiałem poczekać kilka minut. Kiedy kątem oka oceniłem zgrabne nogi pań policjantek, uznałem, że w kurtce jest mi zbyt ciepło. Rozgościłem się, rozejrzałem po pokoju i na jakimś żelastwie (sejfie czy szafie) dostrzegłem zabawki, chyba z zestawów Happy Meal, z bajki o Kubusiu Puchatku. Niektóre się dublowały: były ze dwa Tygryski, Królik, Kłapouchy, dwa Prosiaczki, oczywiście Kubuś, Mama Kangurzyca, Sowa chyba też była. Mniejsza o szczegóły. Wszystkie postaci były jakoś tak śmiesznie poukładane. Podchodzę, przyglądam się: Króliczek robi dobrze Tygryskowi, Tygrysek Kłapouchemu, Sowa Kangurzycy, drugi Tygrysek Prosiaczkowi, Kangurzyca Kubusiowi... itd. Jednym słowem disneyowska orgietka z wszystkimi możliwymi pozycjami w 3D.

Niektóre przygody Kubusia Puchatka i jego
przyjaciół powinny być emitowane po godz. 23
Przyszedł pan przesłuchujący i oznajmił, że ktoś kogoś potrącił, uciekł z miejsca zdarzenia, a przechodnie zapamiętali tylko początkowe numery rejestracji. Policja wytypowała ileś tam samochodów, no i w tej sprawie mnie zawezwali. Przesłuchujący odpalił 386SX (to był chyba 2009 rok, teraz mają pewnie 486DX) i wklepywał moje zeznania. Kręciły się jakieś funkcjonariuszki, lekkie zamieszanie, telefony, rozmowy, poranna kawa, atmosfera jak z serialu „Nowojorscy gliniarze” (w pierwszych odcinkach z 1993 roku też pewnie mieli 386SX).

Krzyżowy ogień pytań, co robiłem dnia tego a tego, kiedy ostatnio byłem na ul. Rudzkiej i pouczenie o sankcjach za składanie fałszywych zeznań. Po 20 minutach „zapisz plik jako”, wydruk, obowiązkowa pieczątka, podpisałem się pod zeznaniami i idziemy na parking ustalić, czy na samochodzie nie ma śladów po potrąceniu albo na przykład nowego zderzaka czy maski.
Policyjny parking, mróz jak diabli, sceneria jak z filmu „Fargo”. Po oględzinach auta jeszcze jeden podpis i gliniarz lekko zażenowany, ale mimo wszystko z powagą mówi:

Mam jeszcze jedno pytanie, na które nie musi pan odpowiadać.
Słucham.
Koleżanka pyta, jakich pan używa perfum, bo chciała takie dla swojego męża.

Posmarkałem się na tym mrozie ze śmiechu i od razu przeprosiłem za reakcję, bo facet wciąż zachowuje powagę. Otworzył kalendarz A5 i przygotował się do zanotowania marki perfum. Notowanie przychodziło mu z trudem, bo ręce miał zgrabiałe z zimna, a ja sobie pomyślałem: „Ożeż kurwa... Nikt mi w to nie uwierzy... Nikt!”.


PS: Wszystko, co na tym blogu opisałem i opiszę, jest prawdą. Przedstawioną w sposób anegdotyczny, prześmiewczy, ale zaręczam, że wszystkie fakty się zgadzają.

niedziela, 26 stycznia 2014

Wszyscy chcą się sprawdzić

Stany Zjednoczone to kraj równych szans. Teoretycznie.
Polska to kraj, w którym wszyscy chcą się sprawdzić. Praktycznie.

Sarah Palin udowodniła, że równość
szans w USA jest iluzoryczna
Kojarzycie Stanisława Dobrzańskiego? Nie, nie tego komediopisarza i powstańca styczniowego, tylko ministra obrony narodowej w rządach Oleksego i Cimoszewicza. Kierował też warszawskim oddziałem Banku Cukrownictwa (Nikodem Dyzma z powieści Dołęgi-Mostowicza zawiadywał Bankiem Zbożowym, a Dobrzański poszedł w cukier) oraz postanowił sprawdzić się w roli dyrektora departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Kilkanaście lat temu został prezesem zarządu Polskich Sieci Elektroenergetycznych, które kontrolowały wtedy praktycznie całą polską energetykę. Za rekomendację wystarczyły słowa kolegi z rządu Wiesława Kaczmarka: „Staszek chce się sprawdzić w biznesie”.
Doświadczenie? Kompetencje? Nie wydurniajmy się... Jeśli Staszek chciał spróbować swoich sił, to chyba warto było dać człowiekowi szansę?
Stachu szefował Polskim Sieciom Elektroenergetycznym przez pięć lat. Próbowałby swoich sił przez kolejne lata, ale w 2006 roku poproszono go, by sprawdzał się gdzie indziej.

Przez ministerstwa i agendy rządowe od lat przewalają się tabuny „Staszków”, a zdanie „Staszek chce się sprawdzić w biznesie” weszło do języka potocznego.

Oto mój Top 5 „Staszków”:
Naturalnie Staszek Dobrzański otrzymuje numer 1.

Pan Staszek sprawdził
się w biznesie
Staszek nr 2: Joanna Mucha. Przez dwa lata sprawdzała się jako minister sportu i turystyki. Średnio orientowała się w rozlicznych rozgrywkach sportowych, nie miała serca do tych wszystkich lig, mityngów, rund zasadniczych, play-offów, walkowerów – całej tej durnowatej nomenklatury sportowej. Zasłynęła rozpaczliwym pytaniem o to, kto wyznacza drużyny do Superpucharu. Odpowiadam pani Joannie: w meczu o Superpuchar biorą udział drużyny wylosowane w bębnie maszyny losującej po zwolnieniu blokady. Informację obwieszcza wyrwana z letargu trzyosobowa Komisja Kontroli Gier i Zakładów. Raz w roku trzyosobowe gremium obwieszcza, kto zagra w meczu o Superpuchar, kłania się i ponownie zapada w sen.
Pani Joanno, żartowałem z tą komisją! Mecz o Superpuchar rozgrywa aktualny mistrz kraju i zdobywca Pucharu Polski. Można to wygooglować w kilka sekund. Tę wiedzę tajemną posiadł każdy gimnazjalista grający na orliku w nogę. Podczas przecinania wstęgi na kolejnym obiekcie mogła pani o to zapytać któregoś gówniarza, a nie dziennikarzy, którzy do dzisiaj pokładają się ze śmiechu.

Staszek nr 3: Andrzej Biernat. Następca Joanny Muchy, czyli sprawdza się w roli ministra sportu i turystyki. Niestety, nie wyciągnął wniosków z wpadki poprzedniczki, a wystarczyło zapytać premiera Tuska, o co mniej więcej rozchodzi się w tym ministerstwie, na czym polega ta praca, kto zawiaduje najważniejszymi federacjami sportowymi. Biernat po objęciu urzędu podczas jednego z pierwszych wywiadów usłyszał pytanie dziennikarza, kto jest przewodniczącym MKOl-u. Nie miał pojęcia. To mniej więcej tak, jakby biskup dzień po ingresie nie orientował się, kto jest aktualnym papieżem. Tak, proszę państwa, minister sportu nie wie, kto szefuje Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu! Jasna dupa... Idę o zakład, że Kwaśniewskiego można w dowolnej chwili zapytać o rywalizację Artura Partyki i Javiera Sotomayora albo jak mniej więcej przebiegała walka o olimpijskie złoto Ryszarda Wolnego z Ghanim Yalouzem, a nawet o to, w której konkurencji triumfowała Halina Konopacka w Amsterdamie w 1928 roku, i odpowiedziałby na wszystkie pytania bezbłędnie! Nie dlatego, że u schyłku komuny był ministrem sportu. Po prostu – mimo braku dyplomu wyższej uczelni – używa mózgu.
Kiedy Rymanowski zadawał Biernatowi najprostsze z możliwych pytań, jakie może usłyszeć minister sportu, przypomniałem sobie sytuację z końca lat 90. Moja koleżanka uczyła angielskiego w szkole średniej. Pod koniec roku szkolnego odpytywała po lekcjach największych głąbów, ale musiała tak odpytywać, by głąby uzyskały promocję do następnej klasy, ponieważ taki był prikaz dyrekcji. Wyglądało to mniej więcej tak: 1. Podaj przykład zdania w II trybie warunkowym. Cisza. 2. Przedstaw się w kilku zdaniach po angielsku. Opowiedz coś o sobie: jakie masz hobby, czy uprawiasz sport, cokolwiek. Cisza. 3. Wymień nazwy miesięcy. Cisza. 4. To może dni tygodnia? Głąb się ożywił, ale widać, że zadanie najwyraźniej go przerasta. Krakowskim targiem miał wymienić trzy dowolne dni tygodnia. Wymienił i uzyskał promocję do klasy maturalnej. Byłem przy tym. Przysięgam.
Podobnie wyglądała rozmowa Rymanowskiego z Biernatem. Nie tylko nie wiedział, kto szefuje MKOl-owi, pomylił też inne nazwiska, ale Rymanowski przyszedł z pomocą i zadał pytanie o klub NBA, w którym gra Marcin Gortat. Pan minister odpowiedział prawidłowo i uzyskał od redaktora promocję na urząd ministra.

Staszek nr 4: Dariusz Joński. Sprawdził się w roli wiceprezydenta Łodzi, a obecnie sprawdza się jako poseł i rzecznik klubu SLD. Ten absolwent ekonomii na Politechnice Łódzkiej oraz podyplomowego studium prawa i administracji na Uniwersytecie Łódzkim na pytanie, kiedy wybuchło powstanie warszawskie i kiedy wprowadzono stan wojenny, odpowiedział: w 1988 i 1989 roku.
Nie będę się wyzłośliwiał, bo uczyniło to już pół Polski. Zaręczam, że nie rozbawiły mnie te odpowiedzi. Ani nie obruszyły! Zwyczajnie nie jestem w stanie tego pojąć. Czasami zastanawiam się, w jakim stanie upojenia alkoholowego musiałbym być, by odpowiedzieć: 1988 i 1989. Czy powinno się takiej osobie wręczać świadectwo ukończenia szkoły podstawowej? Czy powinna podchodzić do egzaminu dojrzałości? Zdawać na studia? Kończyć dobrą uczelnię? I podyplomówkę? I robić karierę polityczną? Czy to jest normalne?

Staszek nr 5: Beata Szydło. Wiceprezeska największej partii opozycyjnej zdobyła uznanie swojego przełożonego, kiedy w blasku fleszy i w towarzystwie kamer wszystkich stacji informacyjnych wybrała się z szefem na zakupy do spożywczaka przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie. Nasz Staszek nr 5 pomógł prezesowi wybrać artykuły spożywcze. Kaczyński, uśmiechając się filuternie do reporterów, zapłacił odprasowanym 200-złotowym banknotem i słusznie uznał, że skoro Szydło sprawdziła się jako intendentka, czas na prawdziwe wyzwanie. Została ekspertem ekonomicznym. Latem 2011 roku zażądała od rządu wyjaśnień, dlaczego rośnie inflacja i bezrobocie, a spada PKB. Otrzymała odpowiedź: inflacja i bezrobocie zamiast rosnąć spadają, a PKB zamiast spadać rośnie. Kaczyński nie miał wyjścia – schował swojego asa do rękawa i zakazał pani Beacie debatować z Rostowskim.
Kiedy pani Szydło sprawdzała się jako ekspert ekonomiczny już tylko w ograniczonym zakresie, ktoś postanowił sprawdzić jej wiedzę ogólną. Na pytanie, kiedy Polska przystąpiła do Unii Europejskiej, Szydło zbita z tropu zaczęła coś dukać o latach 80., roku 1992 i roku 1993. Wiceprezes największej partii opozycyjnej zgłaszającej aspiracje do przejęcia rządów w 38-milionowym kraju w środku Europy nie ma bladego pojęcia o tym, że do UE przystąpiliśmy w 2004 roku. Zastanawiam się, za rządów którego premiera urzędującego w latach 80. mielibyśmy wstąpić do Unii... Piotra Jaroszewicza? Edwarda Babiucha? Wojciecha Jaruzelskiego? Zbigniewa Messnera? A może Mieczysława Rakowskiego? Zdaje się, że nie było na to szans, bo traktat z Maastricht podpisano dopiero w 1992 roku, a Polska na akces musiała poczekać jeszcze 12 lat.

Jak widać, Polacy są gotowi nieustannie się sprawdzać. Z kolei Amerykanie są przeświadczeni, że żyją w kraju równych szans. To nieprawda! W 2008 roku sztab wyborczy republikanów wpadł na pomysł, żeby w ramach akcji wyrównywania szans zaproponować Sarze Palin start w wyborach na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. W ten sposób powszechnie szanowanemu erudycie i naturalnemu kandydatowi na męża stanu dokooptowano szurniętą dziunię. Wszystko wskazuje na to, że idea równych szans w USA jest mitem, a o tym, jak wielkie pokłady ignorancji drzemią w dziarskiej republikance, dowiecie się z notki o Staszku nr 6, a właściwie Stanleyu Number Six.

Stanley Number Six: Sarah Palin. Last but not least! Kandydatka na urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych w 2008 roku u boku Johna McCaina. Kretynka to obraźliwe słowo, ale najtrafniej oddaje poziom intelektualny tej pani. Palin przekonywała adwersarzy, że rolę premiera w Wielkiej Brytanii pełni królowa Elżbieta II, nigdy nie słyszała o czymś takim jak Rezerwa Federalna (Fed). Zapytana podczas kampanii prezydenckiej o stosunki z Rosją odpowiedziała, że zna się na tym, bo „Rosję prawie widać z Alaski” (była gubernatorem tego stanu). Kiedy szefowie sztabu wyborczego McCaina uzmysłowili sobie, z kim mają do czynienia, polecili naszemu Stanleyowi, by uczył się podstaw ekonomii i kluczowych zagadnień polityki zagranicznej na pamięć. Biedna Sarah zakuwała po nocach niczym uczeń szkoły specjalnej. Niestety, nic do pustej głowy nie wchodziło, więc zaliczała kolejne wpadki. Była tak odporna na elementarną wiedzę, że przez całą kampanię nie przyswoiła nawet nazwiska swojego bezpośredniego rywala Joe Bidena (kandydata demokratów na wiceprezydenta). Bez przerwy mówiła: O'Biden – skoro jest O-Bama, to musi być też O-Biden. Proste. Sztab republikanów ogarnęła czarna rozpacz, a konserwatywni wyborcy nie kryli zażenowania, zwłaszcza że McCain miał realne szanse na wygraną, bo jest przeinteligentnym facetem, człowiekiem z zasadami, w dodatku weteranem z Wietnamu, jeńcem wojennym, który cudem uszedł z życiem. Analitycy i komentatorzy zgodnie zauważyli, że gdyby zamiast Palin wystartował ktokolwiek inny z ilorazem inteligencji 75 IQ, to McCain zgarnąłby głosy elektorskie z tzw. stanów wahających się (swing states) i prawdopodobnie wygrałby wybory. Podczas wywiadu z dziennikarką CBS nie potrafiła wymienić żadnej gazety, którą regularnie czyta. Żadnej! Nie znała ani jednego tytułu prasowego ukazującego się w Stanach.
Dwa lata po przegranych wyborach pani Sarah, niezrażona kompromitującymi wystąpieniami, nadal udzielała się publicznie. Odgrażała się, że ponownie wystartuje w wyborach, ale tym razem zawalczy o fotel prezydenta, a nie jakiegoś tam wice. Na dobry początek swoim niekwestionowanym autorytetem i ponadprzeciętną erudycją postanowiła wesprzeć Tea Party. Pierwszą narodową konwencję Partii Herbacianej uświetniła płomiennym przemówieniem. Niestety, po raz kolejny okazało się, że nasza gwiazda jest jednak ograniczona umysłowo, bo na wewnętrznej stronie dłoni nabazgrała sobie długopisem hasła: 1) energia, 2) cięcia podatków 3) budżet, 4) podnieść ducha narodu. Zerkała co chwilę na dłoń i przemawiała, a sprytni fotoreporterzy i kamerzyści uwiecznili te bazgroły. Oczywiście demokraci pokładali się ze śmiechu, a rzecznik Białego Domu na briefingu pokazał reporterom własną dłoń z wypisaną na niej listą: 1) mleko, 2) jajka, 3) płatki, 4) nadzieja, 5) zmiana.

piątek, 24 stycznia 2014

Dzień dobry!

Bloger o krótkim stażu i małym apanażu
(Zdjęcie: Patrycja Guz)
Jestem blogerem o krótkim stażu i małym apanażu. Nawiązuję do słów Młodej Lekarki, która prowadziła zajmujące dialogi z Janem Kaczmarkiem, ponieważ na blogu będę próbował spojrzeć na rzeczywistość z przymrużeniem oka. W swoich wpisach zamierzam posługiwać się ironią, a dla równowagi także autoironią, uważam bowiem, że dystans do siebie to zdrowa rzecz. Moje wypowiedzi charakteryzuje wrodzony weredyzm, co czasami przysparza mi kłopotów. To prawda, że z łatwością przychodzi mi ocenianie bliźnich, ale potrafię też spojrzeć samokrytycznie na siebie. Uważam, że tak jest w porządku. Od czasu do czasu pozwolę sobie na poważną refleksję czy komentarz na serio.

Uczciwie ostrzegam: nie doszukujcie się w moich tekstach przemyślanej i zwartej konstrukcji, jasnego wywodu i mądrej puenty. Cierpię na przypadłość, którą zdefiniował Wojciech Zimiński: szczególarz z zespołem pogardy dla puenty. Zgrabna konkluzja od czasu do czasu zapewne się pojawi, błyskotliwa dygresja też, bo lubię dygresje (zwłaszcza te piętrzące się bez umiaru), ale na Waszym miejscu nie liczyłbym na przenikliwe puenty. Moja pisanina to tylko marnej jakości strumień świadomości, taki monolog wewnętrzny. Jaki autor, taki monolog, cóż począć...

Niedoścignionymi wzorami oryginalnego poczucia humoru są dla mnie Jan Kaczmarek (nieżyjący od 2007 roku satyryk, autor piosenek i felietonista) oraz Jerzy Dobrowolski (zmarły w 1987 roku aktor, reżyser i satyryk). Powiedzieć o nich znakomici satyrycy to nic nie powiedzieć. To są Mistrzowie.

Bardzo sobie cenię felietonową/blogową/satyryczną twórczość:
Krzysztofa Vargi, Wojciecha Zimińskiego, Tomasza Beksińskiego, Michała Ogórka, Witolda Beresia i Jerzego Skoczylasa (felietonowy tandem), Wojciecha Manna, Jacka Fedorowicza, Krzysztofa Jaroszyńskiego, Artura Andrusa, Ewy Szumańskiej, Marii Czubaszek, Krzysztofa Szubzdy, Leszka Talki, Andrzeja Poniedzielskiego i Krzysztofa Skiby.

Ze względu na ostrożność procesową podkreślam, że żadną miarą nie porównuję się z wyżej wymienionymi osobami, chcę tylko wyrazić swój szacunek i podziw za poczucie humoru i lekkie pióro.

Parę słów o sobie. Lubię literaturę faktu, dobre reportaże prasowe i radiowe. Uważam, że Ryszard Kapuściński to bezdyskusyjny mistrz świata reportażu. Czytam go na okrągło. Lubię też dobrze napisane biografie, z co wartościowszymi nowościami wydawniczymi staram się zapoznawać na bieżąco, ale nie za często wrzucam na FB zdjęcie okładki przeczytanej książki, bo to cholernie pretensjonalne. Nie lubię robić zdjęć, za to pasjami oglądam dobre fotografie reporterskie. Co ciekawsze wycinam. Do niedawna byłem przekonany, że jestem jedyną osobą na świecie, która wycina interesujące artykuły, eseje i zdjęcia z gazet. W filmie dokumentalnym o prof. Marii Janion zobaczyłem, że ona też wycina, zatem jest nas dwoje. Od wielu lat słucham wszystkich audycji Piotra Kaczkowskiego. Najlepsza książka: ex aequo „Lapidaria” (I-VI) Ryszarda Kapuścińskiego i „Ostatnie rozdanie” Wiesława Myśliwskiego. Dwa najlepsze filmy: „Informator” Michaela Manna i „Spaleni słońcem” Nikity Michałkowa. Dwie najlepsze płyty: „Amused to Death” Rogera Watersa i „Ten” Pearl Jam. Serial wszech czasów: „Przystanek Alaska”. Dwa najzabawniejsze seriale komediowe: „Pohamuj entuzjazm” i „Figurantka”. Aktorka, której kiedyś się oświadczę: Zooey Deschanel. Aktorka, której w czasach licealnych chciałem złożyć propozycję małżeństwa: Janine Turner. Najbardziej utalentowani komicy: Jarosław Kaczyński i Larry David.

Lubię fasolkę po bretońsku, zapach farby drukarskiej, głos Agnieszki Matysiak i Anny Zalewskiej-Ciurapińskiej, wiersze Jacka Molędy, teksty Wojciecha Młynarskiego (które – aż wstyd przyznać – w pełni doceniłem około 30. roku życia) oraz popisywać się piłkarskimi sztuczkami. W swojej bezbrzeżnej próżności i chęci szczeniackiego zaimponowania wysportowanym biegaczkom posunąłem się do tego, że chwilę po ukończeniu Maratonu Warszawskiego dorwałem piłkę i na płycie Stadionu Narodowego przez blisko pół godziny w wymyślny sposób nią żonglowałem, po czym udałem się do hotelu i zaległem w łóżku na siedem godzin (w sen zapadłem natychmiast, ponieważ maraton przebiegłem z kontuzją kolana i podczas biegu spożyłem paczkę ibupromów). Od tego czasu w towarzystwie bez skrępowania rozpowiadam, że grałem w piłkę na Stadionie Narodowym, co z logicznego i semantycznego punktu widzenia jest prawdą. Nie wdaję się w szczegóły, a kiedy ktoś dopytuje, czy naprawdę uczestniczyłem w meczu na Narodowym, zgrabnie zmieniam temat.

Kibicuję Unii Racibórz i LKS Brzezie, cieszy mnie każda wygrana FC Valencii i rybnickich żużlowców (zapach spalonego metanolu też lubię). Nie jestem jednym z czterech miliardów kibiców FC Barcelony ani jednym z trzech miliardów kibiców Manchesteru United, choć przyznaję, że oglądanie meczów z udziałem tych drużyn sprawia mi radość. Lubię też ligę włoską i angielską. Czasami chodzę na turnieje zapaśnicze, ponieważ w podstawówce trenowałem styl klasyczny i pozostał sentyment do tej dyscypliny (do dzisiaj zachodzę w głowę, jakim cudem zdobyłem indywidualne młodzieżowe wicemistrzostwo Śląska). Piłkę nożną też trenowałem, ale tylko jako trampkarz. Z 16. metra strzeliłem bramkę pod poprzeczkę, której nie widziałem, bo nie sądziłem, że piłka wpadnie za kołnierz bramkarzowi ofermie. Kopnąłem piłkę i pobiegłem na swoją połowę boiska, by wspomóc grającą w strefie obronę (nie wiem do końca, o co chodzi z tą strefą, ale słyszę o niej od 30 lat, poza tym brzmi nieźle). Jedyny swój wymierny piłkarski sukces odnotowany w annałach Śląskiego Związku Piłki Nożnej znam jedynie z relacji kolegów z drużyny.

Nie znoszę salcesonu, kretynów nieużywających kierunkowskazu, niepoprawnego akcentowania, hip-hopu (choć przyznaję, że na kacu układam bardziej infantylne rymowanki, tylko nie mogę się przemóc, by na tym zarabiać). Wyprowadzają mnie z równowagi idioci zażerający chipsy, popcorn i inne wiktuały podczas seansu w kinie. Szeleszczą, chrupią, ciamkają, siorbią, rozmawiają i świecą telefonami, bez przerwy coś w nich sprawdzając. Boję się, że kiedyś podejdę do szeleszczącego i ciamkającego idioty i wysypię te chipsy na jego pusty łeb.

Do założenia bloga zachęcili mnie znajomi i siostrzeniec. Nie jestem zbyt asertywny, więc tym podszeptom uległem. Drogie koleżanki, szanowni koledzy! Jeśli po kilku wpisach uznacie, że to jednak nie była dobra rada, to złośliwe komentarze oraz pretensje proszę zachować dla siebie. Już za późno!

Ulubione motto:
„Prawdziwa sztuka obroni się sama. Ale nie przede mną”

Ulubiony komunikat radiowy:
„Stan wody Odry układał się w górnej strefie stanów średnich i wynosił: w Raciborzu-Miedoni 412 centymetrów, w ciągu ostatniej doby ubyło siedem”


Daniel Bożyński